Jeśli ceny energii dla gospodarstw domowych zostaną utrzymanie na niezmienionym poziomie do końca cyklu wyborczego w 2020 r., to taryfę G trzeba będzie przemianować na taryfę P, jak „polityczna”.
Rząd ma gigantyczny problem z cenami energii. Cios był niespodziewany i nadszedł z najmniej oczekiwanego kierunku, czyli bezpośrednio z rynku. Ceny energii na rynku hurtowym ostro poszły w górę, podbijane rosnącymi cenami emisji CO2 oraz węgla. Takie scenariusz można było przewidzieć i jemu zapobiec przynajmniej częściowo, ale ostatnie trzy lata to okres wojny legislacyjnej i biznesowej z odnawialnymi źródłami energii (OZE) i uparte forsowanie energetyki węglowej przez lobby węglowe, mające duże polityczne wpływy. Okazało się, że na końcu takiej polityki jest porażka i nagle ktoś musi „zjeść tę żabę”. Tylko kto?
W zapewnienia premiera, że prąd nie podrożeje i nie ucierpi na tym polski przemysł już chyba nikt rozsądny nie wierzy. Premier jest politykiem i jego uspokajające wypowiedzi na temat cen prądu trzeba traktować w kontekście politycznym, bowiem nie chce drażnić wyborców w okresie dwudziestomiesięcznego maratonu wyborczego, który się rozpocznie właśnie w najbliższą niedzielę. Jednak polityczne zaklinanie cen prądu przez szefa rządu nic nie da, skoro na rynku po prostu prąd drożeje. Zresztą te wypowiedzi w zestawieniu z głosami z resortu energii, że „Huston, mamy problem”, fatalnie brzmią w komunikacji ze społeczeństwem. Skoro, aby uspokoić zaniepokojonych konsumentów, którzy ze strachem myślą o tym ile zapłacą za prąd od początku przyszłego roku, premier zapewnia, że podwyżek cen nie będzie, to powstaje pytanie, czy przypadkiem nie przekroczył swoich kompetencji. Kolej rzeczy jest taka, że wnioski taryfowe przedstawiają firmy energetyczne, najczęściej notowane na giełdzie, mające swoje zarządy i rady nadzorcze, a przede wszystkim rzesze inwestorów mniejszościowych. Po drugie to nie premier, ale prezes Urzędu Regulacji Energetyki podejmuje decyzję o zatwierdzeniu taryf. I wszyscy, jak jeden mąż znajdują się pod ogromną presją polityczną, aby cen prądu do gospodarstw domowych nie ruszać. Tylko gdzie w tym prawa rynku oraz odpowiedzialność za decyzje biznesowe spółek giełdowych? Przecież skoro mocno rosną koszty wytwarzania energii, to władze spółek energetycznych nie kierując wniosków o nowe taryfy, uwzględniające skutki wzrostu cen, faktycznie narażają się na zarzut działania na szkodę swoich firm, bo polityka i gry wyborcze powinny ich obchodzić tyle co figa z makiem. Niestety, polska energetyka jest niezwykle upolityczniona i reakcje na rosnące ceny energii wskazują, że wraca w filozofii myślenia do gospodarki centralnie planowanej, w które to ktoś ważny w gabinecie politycznym w Warszawie wiedział lepiej co i ile powinno kosztować gdzieś w Polsce. Ale przecież czego nie robi się dla wygrania wyborów… Tyle, że to wszystko wkrótce się zemści. W pierwszej kolejności na wynikach spółek energetycznych i portfelach ich akcjonariuszy. W drugiej na małych i średnich przedsiębiorcach, którym nikt nie wyrówna rosnących rachunków, a na których przerzucone zostaną koszty pozostawienia niezmiennej ceny dla gospodarstw domowych (odbierają z grubsza 25 proc. wytwarzanego prądu). W lepszej sytuacji mogą być tzw. branże energochłonne, bo planowane są dla nich rekompensaty, wszak państwo ma z czego płacić, bo czerpie wielomiliardowe korzyści z handlu CO2. Ale jeśli huta lub cementowania otrzyma rekompensatę, to piekarz czy właściciel warsztatu już nie i będzie zmuszony na koniec dnia podnieść ceny swoich produktów i usług.
Dlatego na końcu takiej polityki, gdzie taryfa G zamieniana jest na taryfę P jest zawsze inflacja i podwyżki stóp procentowych, które dotkną wszystkich. Ale być może stanie się to dopiero po cyklu wyborczym w 2020 r. o ile nie wydarzy się na świecie kryzys, który osłabi złotego, albo z innych powodów inflacja nie wymknie się RPP spod kontroli. Dlatego polityczne igranie z cenami prądu może mieć naprawdę wysoką cenę, którą na koniec dnia wszyscy zapłacimy.