Euro w Polsce miało być wprowadzone już w 2011 roku, ale jak na razie to projekt nadal pozostający w politycznym w zawieszeniu. Warto więc zastanowić się jaki jest bilans kosztów i korzyści dla „Polski bez euro”.
Kiedy premier Donald Tusk otwierał Forum Ekonomiczne w Krynicy w 2008 r. zapowiedział, że celem rządu jest wejście Polski do strefy euro w 2011 r. Rok poźniej zaplanowane były mistrzostwa Europy w piłce nożnej i wydawało się, że kibice, którzy zjadą się do naszego kraju na mecze w większości nie będą musieli już wymieniać euro na złotówki. Premier miał tego pecha, że ogłosił swój plan związany z euro zaledwie na kilka dni przed upadkiem na Wall Street banku inwestycyjnego Lehman Brothers, co zapoczątkowało największy w historii globalny kryzys fianansowy. Kwitnąca wówczas polska gospodarka ze wzrostem PKB ponad 5 proc. została także znokautowana, ponieważ jest gospodarką otwartą i mającą szereg powiązań z globalną gospodarką. W efekcie wzrost PKB spadł błyskawicznie do zera. W kolejnych latach Polska miała na głowie bardziej obronę przed wpadnięciem w recesję niż zajmowanie się przygotowaniem do wprowadzenia wspólnej waluty. Choć część kroków przygotowawczych została poczyniona, np. powołano Pełnomocnika Rządu ds. wprowadzenia euro, który został Ludwik Kotecki.
Jednak od deklaracji premiera Tuska plan wprowadzenia w Polsce euro potykał się albo o zewnętrzne kryzysy, na które nie mieliśmy wpływu, albo o lokalną politykę. I tak globalny kryzys finansowy z 2008 r. doprowadził do szeregu wstrząsów wtórnych w światowej gospodarce, w tym był zapalnikiem kryzysu w strefie euro związanego z nadmiernym zadłużeniem państw z grupy określanej jako PIIGS (Portugal, Ireland, Italy, Greece, Spain). Szczególnie dotkliwy był przebieg kryzysu w Grecji, która faktycznie zbankrutowała i pozostała wypłacalna tylko dzięki unijnemu programowi pomocowemu wartego 110 mld zł i „strzyżeniu” posiadaczy obligacji. Później, na skutek wzrostu rentowności obligacji, o pomoc finansową musiały poprosić Portugalia i Irlandia. W efekcie w 2011 r. faktycznie strefa euro stanęła nad przepaścią, ponieważ gdyby doszło do niewypłacalności Włoch i Hiszpanii, to nikt na świecie nie dysponowałby takim kapitałem, aby te uratować te państwa przed bankructwem. Dopiero rozpaczliwa interwencja Europejskiego Banku Centralnego przerwała czarny scenariusz. Dzięki skupowi obligacji zagrożonych państw oraz super tanim pożyczkom dla banków, udało się ocalić strefę euro. O tym, jak trudna była wówczas sytuacja niech świadczy fakt, że wiele londyńskich instytucji finansowych rozważało w swoich scenariuszach skutki rozpadu strefy euro. Mimo że do tego nie doszło, wizerunek euro jako stabilnej światowej „waluty numer dwa” został zdruzgotany, co poza skutkami czysto ekonomicznymi (wyhamowanie wzrostu PKB) miało kluczowe znaczenie dla poziomu poparcia w Polsce dla przyjęcia wspólnej waluty. Miejsce euroentuzjastów na szczycie badań opinii publicznej zajęli eurosceptycy i – w różnych proporcjach – taka sytuacja przewagi Polaków „na nie” wobec „na tak” dla euro utrzymuje się do dziś. Jedną z konsekwencji bardziej krytycznego spojrzenia na euro był zwrot w preferencjach wyborczych w Polsce. W 2015 r. do władzy doszła partia, która jest sceptyczna wobec przyjęcia euro, co najlepiej obrazuje zasada „wait and see”, czyli faktycznie pozostawienia sprawy euro na marginesie politycznym, czego dowodem była likwidacja stanowiska Pełnomocnika ds. wprowadzenia euro. Niemniej temat euro w Polsce powinien być obecny w debacie publicznej, ponieważ od 2008 r. wspólną walutę przyjęło szereg państw (np. Słowacja, Litwa i Łotwa), a kilka aspiruje do wejścia (np. Bułgaria). Po wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Polska pozostanie największą gospodarką unijną poza euro, wspiera przez eurosceptyczne Czechy oraz Węgry. Dlatego warto zastanowić się jakie są koszty i korzyści „Polski bez euro”, czemu służy raport przygotowany na zlecenie Fundacji Przyjazny Kraj przez centrum analityczne Polityka Insight, który dziś upubliczniamy.