Inflacja w lipcu podskoczyła aż do 2,9 proc. – najwyższego poziomu od blisko siedmiu lat – i to przy zamrożonych cenach prądu. Utrzymywanie stóp procentowych na niezmienionym poziomie grozi wymknięciem się wzrostu cen spod kontroli.
Statystyki pokazały – ku zaskoczeniu wielu ekspertów – to, co miliony konsumentów w Polsce doświadczają każdego dnia coraz bardziej – drożyznę. Inflacja podskoczyła w miesiącu, w którym tradycyjnie można było się spodziewać, że potanieje żywność, wszak jesteśmy w środku sezonu rolniczego. W tym roku tak się nie stało. To właśnie żywność jest jednym z głównych winowajców skoku inflacji, bo podrożała o blisko 7 proc. Konsumenci widzą na co dzień w sklepach horrendalne ceny warzyw czy owoców miękkich, więc już znacznie wcześniej od statystyków wiedzieli, że na niski odczyt inflacji nie ma co liczyć.
Sytuacja inflacyjna staje się coraz bardziej niepokojąca z kilku powodów. Po pierwsze inflacja oddala się od celu na poziomie 2,5 proc. Co prawda jest nadal w granicach dopuszczalnego pasma wahań 1 proc., ale gdy przekroczymy psychologiczny próg 3 proc. to i granica 3,5 proc. może wkrótce paść jeśli żywność będzie drożała nadal w takim tempie. Zresztą z rynku dochodzi coraz więcej sygnałów, że dostawcy usług ogłosili „koniec promocji” i też zaczynają żądać coraz więcej, np. w sektorze bankowym oraz telekomunikacyjnym. Niezwykle istotne jest, że wpływu na wzrost inflacji nie mają ceny energii, ponieważ zostały politycznie zamrożone dla gospodarstw domowych oraz samorządów. Gdyby tak się nie stało, to ceny energii dolałyby oliwy do ognia. Zatem pomimo tak wysokiej inflacji cały czas mamy jeszcze inflacyjny efekt odłożony z powodu energii. Aż strach pomyśleć, co będzie, gdy ceny zostaną „rozmrożone”, oczywiście po zakończeniu cyklu wyborczego, bo ta decyzja nie ma żadnego związku z prawami ekonomii, a jest motywowana politycznie.
Warto zwrócić uwagę na przyczyny wzrostu inflacji. Najczęściej wskazuje się – w wypadku żywności – oczywiście suszę, ale to tylko część prawdy. Jesteśmy w środku gigantycznych transferów socjalnych, które generują duży popyt konsumpcyjny, co musi się przełożyć na ceny. Polacy niestety nie są skłonni do oszczędzania i preferują konsumpcję, więc grube miliardy z 500 plus czy 13. emerytury wydają na bieżąco. Poza tym dynamicznie rosną płace. Wzrost cen żywności pokrywa się z grubsza z dynamiką wzrostu płac (ok. 7 proc.), więc można powiedzieć, że wielu konsumentów ma naturalny offset i owszem więcej płaci w sklepach, ale też więcej zarabia. Jednak dotyczy to tylko tych, którzy mogą liczyć na podwyżki. Reszta jest narażona na fatalne skutki drożyzny w portfelach.
Co robić z inflacją, która podniosła swój łeb? Naturalnym działaniem byłoby oczywiście podniesienie stóp procentowych, aby tego dżina nie wypuścić z butelki na stałe, ale jak się wydaje, na razie takie działanie jest mało prawdopodobne. Polityka monetarna jest w Polsce mocno nacechowana politycznie, podobnie jak już w wielu innych krajach, i bank centralny niedawno zapowiadał wręcz, że stopy procentowe pozostaną na niezmienionym poziomie nawet do… końca 2021 r. Wydaje się to założeniem szalenie ryzykownym, kiedy patrzy się na szalejące ceny. A gdyby do tego doszły problemy z cenami paliw np. z powodu skokowego wzrostu ropy naftowej, to mielibyśmy gotowy scenariusz na skok inflacji, który trudno będzie potem sprowadzić do celu inflacyjnego. I może się zdarzyć, że z mównicy sejmowej usłyszmy jeszcze kiedyś: „Balcerowicz musi wrócić”…