Budżet państwa ma rekordowy deficyt, rosną koszty obsługi długu publicznego i wykonamy potężny krok w relacji długu do PKB. To wszystko przy bardzo optymistycznym założeniu, że PKB w 2025 urośnie aż o 3,9 proc. Dlatego warto zadać fundamentalne pytanie: „A co, jeśli prognoza wzrostu gospodarczego nie wypali?” Zakładanie się o przyszłość oparte o założenie, że możemy się bezpiecznie zadłużać bez hamulców, bo mamy szybki wzrost PKB może okazać się ryzykowne.
Projekt budżetu państwa na 2025 rok został skonstruowany tak, jakby… Polska wcale nie była objęta unijną procedurą nadmiernego deficytu, który wymaga konsolidacji finansów publicznych zarówno po stronie dochodowej, jak i wydatkowej. Co więcej, ta ostatnia wcale nie została wzięta w cugle, tylko obok wydatków zbrojeniowych czy sztywnych na program 500+ czy albo tzw. 13. i 14. emeryturę dorzucono jeszcze kilka wyborczych atrakcji np. babciowe czy rentę wdowią. Na to wszystko trzeba znaleźć pieniądze po stronie przychodów, a jeśli brakuje, to robi się dziura w kasie państwa, którą trzeba zasypać emitując dług. W projekcie budżetu mamy prognozy wzrostu większości danin kluczowych dla państwa. I tak dochody z VAT-u mają podskoczyć o 50 mld zł, z CIT-u – 9 mld zł, a akcyzy – 8 mld zł. Mimo to deficyt wyniesie rekordowe 289 mld zł i będziemy mieć równie rekordowe potrzeby pożyczkowe. Rodzi się zatem pytanie: „I kto to kupi?”. Z jednej strony kraj, z drugiej zagranica. Tyle, że napychanie krajowych banków obligacjami rządowymi jest antyrozwojowe, bo bankom w pierwszej kolejności powinno zależeć na finansowaniu gospodarki kredytem, a nie siedzeniu na walizkach rządowych obligacji. Zatem dalekowzrocznie to słaba perspektywa dla całego kraju, bo dług publiczny i koszty jego obsługi (rekordowe 75 mld zł) po prostu wypychają wydatki rozwojowe, a warto pamiętać, że nadal jesteśmy krajem na dorobku i grozi nam wpadnięcie w tzw. pułapkę średniego dochodu. Z kolei emitowanie długu denominowanego w walutach obcych, poza tym, że jest również drogie, rodzi ryzyko kursowe, bo jeśli doszłoby do kolejnego szoku gospodarczego na miarę pandemii COVID-19 czy kryzysu energetycznego, to złoty się osłabi i trzeba będzie wyłożyć więcej na odsetki. To niebezpieczna perspektywa, nawet jeśli możemy się trochę uspokajać faktem, że udział długu emitowanego w walutach obcych jest na poziomie jedynie ok. 25 proc. całości. Generalnie można dojść do wniosku, że przy wszystkich niepokojących nominalnie wielkościach budżetowych i wskaźnikach, zawsze chcący się „uspokoić” znajdą argumenty za kontynuowaniem polityki zadłużania państwa i nieprzejmowania się ani deficytem, ani kosztami obsługi długu publicznego.
Jednym z koronnych argumentem za utrzymywaniem nerwów na wodzy jest teoria „wyrastania z długu, czyli w uproszczeniu utrzymywanie tak wysokiej dynamiki wzrostu PKB, że pomimo nominalnie rosnącego zadłużenia relacja np. długu do PKB utrzymuje się na poziomach uważanych za bezpieczne. Tyle, że u nas takie myślenie ma kilka poważnych wad. Po pierwsze tempo przyrostu długu jest tak wielkie, że nawet z założeniem wzrostu PKB o 3,9 proc. niebezpiecznie zbliżymy się czerwonej linii 60 proc., co z jednej strony może wywołać unijne reperkusje (choć jest wiele krajów mających zdrowo ponad 100 proc.), a z drugiej na krajowym podwórku mamy przecież granice zadłużenia zapisane w Konstytucji, choć bez sankcji za ich naruszenie,co może sprzyjać prowadzeniu takiej polityki. Co ciekawe, ostatnie założenie wzrostu PKB o 3,9 proc. zostało podniesione względem poprzednich przewidywań o 0,2 pkt. proc., podobnie zresztą jak prognoza inflacji do 5 proc., co można tłumaczyć potrzebą zgodności w arkuszach kalkulacyjnych, bo przekłada się przecież na dochody z wielu danin. Jeśli jednak doszłoby do zahamowania tempa wzrostu PKB, to w wersji „light” trzeba by ograniczyć wydatki państwa, co może się okazać arcytrudne z uwagi na ich strukturę (sztywne wydatki), albo w wersji „hard” spadku PKB w wyniku np. globalnego kryzysu skokowo pogorszyć relację długu do PKB, bo przecież ścieżki się rozejdą: dług będzie nadal szedł w górę, a PKB w dół. W tym ostatnim scenariuszu przekroczenie granicy 60 proc. zadłużenia nastąpi z wielkim hukiem. Ktoś powie, „Ale po co tyle hałasu? Przecież to mało prawdopodobne”. Owszem mało, ale wcale nie niemożliwe. Wystarczy przywołać rok pandemiczny 2020, kiedy budżet miał być zrównoważony, a wszystko poszło się bujać, bo PKB spadł o ponad 2 proc. Jeszcze bardziej ciekawe są doświadczenia z 2008 roku, kiedy wzrost gospodarczy miał przekroczyć 5 proc., a po wybuchu kryzysu finansowego w USA aktywność gospodarcza poleciała na łeb na szyję. Dlatego warto ostrożnie podchodzić do nadmiernie optymistycznych założeń budżetu na 2025 opartych o wzrost PKB, aby filozofia „wyrastania z długu” nie odbiła się czkawką.