Nie tylko wzrost uprawnień do emisji CO2 i kurczowe trzymanie się energetyki węglowej, ale także monopolizowanie rynku wytwarzania energii i wydobycia węgla przez państwo, które samo ze sobą przecież konkurować nie będzie, jest źródłem drogiego prądu. Po fuzji Orlenu i Lotosu to samo czeka kierowców, bo monopolizacja to zawsze wyższe ceny.
W debacie publicznej pojawia się coraz więcej głosów i wyliczeń, że kryzys z cenami prądu, który rozpaczliwie obecnie próbuje ugasić rząd, ma znacznie głębsze i poważniejsze źródła niż wzrost cen uprawnień do emisji CO2. Na ten ostatni argument najchętniej powołuje się rząd i resort energii, propagandowo obwiniając politykę klimatyczną Unii za skok cen prądu w 2018 r. Zdaje się nie dostrzegać, albo nie rozumieć, albo ukrywać fakt, że struktura polskiej energetyki jest chora, bo o państwo można się potknąć na każdym etapie: od wydobycia węgla, przez transport, po wytwarzanie i przesył. Co prawda, aż roi się od różnych spółek w tym energetycznym ekosystemie, ale przytłaczająca większość ma wspólny mianownik: państwowego właściciela albo współwłaściciela, który dodatkowo nic nie robi sobie z właścicieli mniejszościowych, traktując ich jak przystawki, nie szanuje ich praw, ani zasad corporate governance. Cena, jaką płacimy za to, jest bardzo wysoka: grozi nam drogi prąd, niezależne od doraźnych działań rządu, aby w roku wyborczym konsumenci nie odczuli kompromitującej porażki gospodarczej rządu, jaką jest polityka energetyczna.
Państwowe władztwo w energetyce zaczyna się dosłownie na najniższym poziomie, czyli w kopalnianych szybach. Państwo jest właścicielem największej europejskiej spółki węglowej PGG, ale to nie wszystko, bo w ostatnich latach przesunęło obszar swojej władzy na sprywatyzowaną wcześniej kopalnię Bogdanka, którą przejęła państwowa Enea. W zasadzie jedynie mała śląska Silesia pozostaje prywatna, ale i tak jest solą w oku rządzących, bo mając zdrowe relacje płacowe i rentowność, pokazuje, że prywatne górnictwo w Polsce ma sens ekonomiczny większy niż państwowe, które jest podporządkowane polityce utrzymywania „spokoju społecznego”, czyli czytaj: ustępowania związkom zawodowym na każdym kroku, szczególnie pod względem płacowym, co zemści się, gdy tylko na cyklicznym rynku węgla dojdzie do dekoniunktury. Przy ostatnim dołku, zanim ceny węgla ruszyły w kierunku 90 dolarów za tonę, aby ratować śląskie kopalnie zaangażowano pieniądze kontrolowanych przez rząd spółek z innych branż, co pokazuje, że państwo ma poczucie posiadania jednej wielkiej kasy, z której dowolnie może czerpać politycznymi decyzjami. Dominację państwa widać także w polityce dotyczącej koncesji na nowe złoża, którymi zainteresowani są zagraniczni inwestorzy, dla których wymieniona wcześniej Silesia jest pozytywnym przykładem. Jak na razie w Polsce nie powstała żadna nowa prywatna kopalnia, i nie mam wątpliwości, że wezwanie ministra energii „budujmy nowe kopalnie” z ostatniej Barbórki skierowane było wyłącznie do państwowych spółek. Wszak węgiel jest naszym skarbem narodowym, mamy go na 200 lat i to państwo będzie w tym węglu rządzić.
Na etapie wytwarzania także mamy dominację państwa, umocnioną – co warto podkreślić – za rządów PO-PSL, kiedy faktycznie rozpoczęto renacjonalizację energetyki – to wtedy spółki państwowe zaczęły odkupować aktywa zagraniczne. Notowanie na warszawskiej giełdzie czterech największych grup energetycznych (PGE, Tauron, Enea i Energa) nic w tym nie zmieniło, ponieważ państwowy właściciel hołduje zasadzie „zjeść ciastko i mieć ciastko”, czyli opchnął prywatnym właścicielom akcje za grube miliardy złotych, a potem powiedział, że i tak liczy się przede wszystkim jego interes, a akcjonariuszy mniejszościowych ma w tzw. głębokim poważaniu. Ostatnie trzy lata to popis jedynowładztwa państwa w spółkach energetycznych, pomimo, że nie ma do tego mandatu. W takiej sytuacji zarządy spółek, wiedząc, że siedzą na gorących stołkach, bo karuzela stanowisk kręci się jak nigdy dotąd, nie zrobią nic, aby z państwowym super właścicielem prowadzić dialog na poziomie, który nie ma w sobie pierwotnej uległości. Świetnie widać to było na konferencji poświęconej systemowi rekompensat, gdzie szefowie największych spółek robili za milczące tło dla ministra energii. Ten smutny obrazek przeszedł już do historii polskiej energetyki.
Kopalnie i elektrownie pracujące pod dyktando polityków mają jednak potężną wadę: nie będą ze sobą nigdy realnie konkurować, bo nie mają do tego motywacji, a wręcz mogłoby to źle skończyć się dla ich władz. Dlatego największą choroba naszej energetyki jest monopol państwa, którego skutki zawsze na końcu są przerzucane na biznes i konsumentów. Niestety państwo ma zapędy, aby po hasłami budowy polskich czempionów powiększać swoją władzę w gospodarce, więc szykująca się fuzja w branży paliwowej między Orlenem i Lotosem będzie miała długofalowe skutki takie same jak w energetyce: droższe paliwo.