Sztandarowy program wsparcia demograficznego w istocie okazuje jedynie kosztownym programem socjalnym. W I półroczu wg danych GUS urodziło się o sześć tysięcy dzieci mniej niż przed rokiem. Wskaźniki demograficzne jak były przed 500 plus fatalne, tak są nadal.
A miało być inaczej. W założeniu program 500 plus, na który co roku idzie grubo ponad 20 mld złotych, miał zachęcać do posiadania dzieci. I to więcej niż jednego, bo na pierwsze dziecko wsparcie nie przysługuje. Polki miały rodzić kolejne dzieci, mając perspektywę państwowego wsparcia finansowego. Dlatego jak ognia unikano określania programu 500 plus mianem socjalnego, a przypisywano mu cel demograficzny. Nic z tego. Dane statystyczne są nieubłagane: w I półroczu tego roku urodziło się 194 tys. dzieci, a zwiększyła się liczba zgonów. W efekcie ubytek naturalny wyniósł aż 21 tys., a współczynnik przyrostu naturalnego wyniósł minus 1,1 proc. – to gorszy wynik niż w I półroczu poprzedniego roku, kiedy zanotowano minus 0,6 proc. W wyniku ruchu naturalnego oraz migracji zagranicznej liczba ludności skurczyła się o ok. 20 tys. Wniosek z tego może być tylko jeden – mimo propagandowych haseł wsparcia rodziny i ogromnych transferów socjalnych (około czterokrotnie większych niż za poprzednich rządów) jesteśmy w demograficznej defensywie, co daje fatalne prognozy dla gospodarki.
Efekty demograficznej katastrofy zobaczymy dopiero za kilka lat, ale już teraz warto zastanowić się co zrobić, aby z tym niedobrymi wskaźnikami planować gospodarkę. W Polsce już rozpaczliwie brakuje rąk do pracy – stopa bezrobocia spadła właśnie w czerwcu do najniższego w historii poziomu 5,9 proc. i w zasadzie zbliżyła się do teoretycznego poziomu naturalnej stopy bezrobocia. Liczba zarejestrowanych bezrobotnych spadła poniżej psychologicznej granicy miliona osób. Ma rację premier Mateusz Morawiecki, który kasandrycznie wieści, w pewnej perspektywie wzrost gospodarczy spadnie poniżej 4 proc. właśnie z powodu problemów na rynku pracy. Dlatego trzeba pilnie zastanowić się jak przynajmniej neutralizować na rynku pracy negatywne skutki trendów demograficznych.
A mamy do rozwiązania kilka prostych rezerw, jak chociażby aktywizacja zawodowa kobiet oraz osób w wieku 55+. W zrozumieniu tego pomoże przełożenie akcentu z analizy stopy bezrobocia na stopę zatrudnienia. W Polsce aż cztery na dziesięć kobiet nie szuka pracy. To jeden z najniższych wskaźników w Europie, dla porównania w Islandii pracuje 85 proc., a w Szwecji 82 proc. kobiet. Warunkiem aktywizacji zawodowej kobiet jest silne wsparcie socjalno-finansowo-edukacyjne ze strony państwa. Niestety u nas kobiety mogą liczyć tylko na 500 plus, które – szczególnie mniej zarabiające – raczej zniechęca do pracy niż do jej podejmowania. Brakuje żłobków i przedszkoli (mamy jeden z najniższych w Europie wskaźników opieki żłobkowo-przedszkolnej), firmy nie chcą zatrudniać kobiet w niższym wymiarze czasu pracy (np. sześciu godzin albo czterech), matki nie mogą też liczyć na dodatkowe dni płatnego urlopu na dziecko (poza dwoma dniami opieki przysługującymi na rok). Zachęcanie osób 55+ do pracy też jest problematyczne, skoro obniżony został właśnie wiek emerytalny do 60. i 65. lat. Pozostaje więc liczenie na imigrację, zarobkową i osiedleńczą, bo na razie nikt nie wymyślił innego sposobu zatkania dziury demograficznej i luki na rynku pracy. W pierwszej kolejności powinni zostać ściągnięci do Polski repatrianci, głównie z Kazachstanu, gdzie potencjalnie mieszka ok. 40 tys. osób mogących wrócić do kraju. Bo imigracji z Polski, do głównie Unii Europejskiej, jak na razie nie zatrzymała perspektywa szybko rozwijającej się gospodarki, rosnących płac i kosztownych socjalnych grantów od rządu w rodzaju 500 plus.