Energetyka

Pomysł resortu energii, aby zrobić okrągły stół w celu zawiązania sojuszu między środowiskiem odnawialnych źródeł energii i energetyką węglową powstał dopiero wtedy, gdy energetyce konwencjonalnej zajrzały w oczy katastrofalne skutki wysokich cen energii z powodu m.in. CO2. Niestety, szkoda trzech straconych lat w budowie rozsądnego miksu energetycznego, kiedy politycznie, legislacyjnie i finansowo faulowano sektor OZE, traktując go jak „piątą kolumnę” w energetyce.

Im bliżej szczytu klimatycznego COP24 w Katowicach, tym bardziej resort energii macha gałązką oliwną w stronę tych wszystkich, którzy w ostatnich latach doświadczyli dominacji energetyki węglowej, popieranej politycznie i ideologicznie, wbrew światowym trendom i zmianom w technologii. Najnowszym pomysłem resortu energii jest zorganizowanie czegoś na kształt okrągłego stołu z udziałem obydwu środowisk, aby zawiązać „sojusz”. Dzieje się to jednak dopiero w momencie, gdy dramatycznie wzrosły ceny prądu wytwarzanego w Polsce w 80 proc. z węgla z powodu wzrostu cen CO2, co łatwo było przecież przewidzieć śledząc kierunek dekarbonizacji w europejskiej polityce klimatycznej. Tyle, że środowisku „węglowemu” w Polsce tyle naobiecywano w kampanii wyborczej 2015 r., że przez trzy lata spłacano ten dług, paraliżując inwestycje w OZE, a dotychczasowych inwestorów wpędzając w finansowe tarapaty z powodu wypowiadania umów przez państwowe koncerny energetyczne. Efekt jest taki, że zagraniczni inwestorzy będą dochodzić swoich praw w międzynarodowych arbitrażach, co może Polskę narazić na ogromne odszkodowania, a politycznie naruszone zostały interesy poważnych  inwestorów np. amerykańskich, za którymi czy się to rządowi podoba czy nie, zawsze będzie stała amerykańska administracja, która zawsze i wszędzie ma obowiązek  bronić inwestycji amerykańskich, niezależnie od tego jaki jest stan stosunków z danym krajem. Więc manifestowane dobre stosunki na najwyższym szczeblu z Waszyngtonem nic nie pomogą, gdy w grę wchodzi na szczeblu inwestycyjnym los amerykańskich firm.

Można powiedzieć ”lepiej późno, niż wcale”, że resort energii jednak chce nowego otwarcia z OZE. Przyczyn jest aż zanadto dużo. Po pierwsze udział węgla w miksie energetycznym na rzecz m.in. OZE będzie szedł w dół, bo taki jest trend na całym świecie. Po drugie, polityka klimatyczna Unii, choć należy podkreślić jej kosztowność i naiwność wobec innych obszarów gospodarczych, jest jednoznaczna. Polska chcąc pozostać w Unii musi w tej sprawie mówić jednym głosem i nie może non-stop stawać okoniem, wszak nie jesteśmy unijnym płatnikiem netto. Po trzecie, ceny technologii OZE, od wiatru po fotowoltaikę idą w dół, są coraz bardziej efektywne, i obok tego też nie można przechodzić obojętnie. Co więcej, na świecie trwają intensywne prace nad technologiami magazynowania energii, co może rozwiązać problem nadprodukcji ze źródeł odnawialnych, gdy inwestorzy w skrajnych przypadkach są zmuszeni do dopłaty za odbiór energii.

Zmiany i nieuchronny wzrost atrakcyjności OZE dostrzegają już menedżerowie w państwowych koncernach, np. w Tauronie czy PGE. Choć nieudana próba przejęcia Polenergii jest dowodem, że prywatni inwestorzy tak łatwo nie będą odpuszczać swojego dorobku w OZE, i jeśli państwowy koncern myśli poważnie np. o farmach wiatrowych na Bałtyku, to będzie musiał zrobić to wszystko na własny rachunek. Zmiany w filozofii inwestycyjnej zresztą widać już w zarządach firm państwowych, bo gdzie tylko politycznie można, inwestycje w źródła węglowe są przekładane na gazowe (jak w Dolnej Odrze), zaś prace nad projektami i technologiami związanymi z OZE są na poważnie.

Jednak wspomniany „sojusz” węgla (a w szerszym kontekście zapewne także gazu) z OZE jest w pewnym sensie także potrzebny dla źródeł odnawialnych, bo nowoczesne i maksymalnie niskoemisyjne źródła konwencjonalne są konieczne do rozwoju OZE. Powód jest prosty: system energetyczny potrzebuje ponad wszystko zapewnienia stabilności dostaw. Dlatego tak naprawdę przed polską energetyką jest wielkie wyzwanie: jak ułożyć i w jakich proporcjach miks energetyczny, aby „wilk był syty, i owca cała”, czyli spełnić te wszystkie warunki. A jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o… pieniądze. Minister energii mówił w Katowicach na Europejskim Kongresie Gospodarczym, że inwestorzy zainteresowani OZE na Bałtyku, a to jest obecnie numer jeden, powinni wesprzeć państwo w budowie konwencjonalnych bloków (można założyć, że chodzi w tym także o atom) w co najmniej 50 proc. Wychodzi więc na to, że za „sojusz” środowisko OZE będzie musiało słono zapłacić. Pytanie tylko czy zechce. Pewne jest jedno. Finansowanie i ubezpieczanie energetyki węglowej na świecie jest coraz droższe, więc raczej chodzi o budowę innych źródeł, które będą stanowić zabezpieczenie systemu z coraz większym dużym udziałem OZE.