Energetyka

Kolejne ogromne kontrakty na amerykański LNG i prace nad Baltic Pipe przybliżają nas do zrealizowania planu całkowitego uniezależnienia od rosyjskiego gazu po wygaśnięciu w 2022 r. kontraktu jamalskiego. Jednak uniezależnienie się od gazu rosyjskiego idzie w parze z postępującym uzależnianiem się od węgla rosyjskiego, co zaprzecza idei bezpieczeństwa energetycznego.

Obserwując politykę energetyczną w naszym kraju nie można się oprzeć wrażeniu, że panuje w niej niepokojąca schizofrenia. Z jednej strony, dzięki wysiłkom PGNiG, pełnomocnika Piotra Naimskiego oraz szeregu polityków z obozu rządzącego, postępuje eliminowanie gazu rosyjskiego, którego finałem w 2022 r. ma być całkowite uniezależnienie, czyli – przynajmniej potencjalnie – nie będziemy musieli kupować już błękitnego paliwa od Rosji. Podpisanie dużych kontraktów w USA na dostawy LNG, to kolejny dowód, że jest ogromna polityczna determinacja, aby sprawę zależności gazowej od importu ze Wschodu załatwić raz na zawsze. Z jednej strony ma służyć temu gazoport i import LNG z kilku źródeł, a z drugiej rurociąg Baltic Pipe. Jak na razie w tej polityce nie ma większych potknięć i wiele wskazuje na to, że może ona zakończyć się sukcesem w 2022 r. wraz z wygaśnięciem kontraktu jamalskiego.

Nie można jednak tego powiedzieć o innym surowcu – węglu. Pod tym względem mamy kompletnie odwrotną sytuację. Polityka energetyczna zmierza do tego, aby w praktyce sprowadzać coraz więcej węgla z kierunku wschodniego. Węgiel rosyjski, tak krytykowany przez obecnie rządzących kiedy byli w opozycji, jest obecnie wręcz rozgrzeszany, bo przecież jest „taki, jak każdy inny”. Podobne określenia trudno sobie wyobrazić jeśli chodzi o gaz – byłoby chyba potraktowane jako wypowiedź na granicy zdrady polskiej racji stanu. W tym roku padnie rekord zarówno importu węgla do Polski, jak i importu z kierunku wschodniego. Rosnące uzależnienie od surowca z Rosji wprost wynika z polityki energetycznej, która nadal stawia na wielkie siłownie węglowe (w tym nowo budowany blok w Ostrołęce o mocy 1000 MW), a równocześnie lekceważony jest fakt, że z krajowym paliwem jest krucho. W sierpniu produkcja węgla spadła poniżej granicy 5 mln ton. Problemem jest nie tylko wieloletnie zapóźnienie w inwestycjach w istniejących już kopalniach, ale także fakt, że kopalnie, szczególnie na Śląsku, fedrują w coraz trudniejszych warunkach geologicznych, pokłady są coraz głębiej, zagrożenie metanowe coraz większe, a to bezpośrednio przekłada się na koszty. Budowa nowych kopalń, które mogłyby wykorzystać najnowsze osiągnięcia technologiczne i sięgnąć po stosunkowo płytkie, więc tanie złoża, pozostaje na papierze. Nie tylko z powodu kosztów i niechęci do inwestorów zagranicznych w tej branży, ale także stawania okoniem samorządów, które po prostu nie chcą u siebie kopalni, bo obawiają się degradacji środowiska, a z drugiej strony problemów społecznych jeśli istotnie dekarbonizacja w Europie weźmie górę.

To wszystko sprawia, że z jednej strony mamy zapotrzebowanie na węgiel, bo – jak zapowiada resort energii – jego zużycie do 2050 r. ma się nie zmniejszyć, a jedynie spadnie udział w miksie energetycznym, a z drugiej coraz mniejsze możliwości zaspokojenia popytu przez krajowy rynek. Pozostaje więc import, także kłopotliwy politycznie z Rosji, ale atrakcyjny, bo wygodny pod względem logistycznym (kolej) oraz kosztowym (surowiec często wydobywa się odkrywkowo). Nasze nowe bloki węglowe będą „żyły” 30-40 lat i z biegiem czasu uzależnienie od importu węgla będzie rosnąć, co stoi w sprzeczności z bezpieczeństwem energetycznym Polski. Trudno zrozumieć, dlaczego pod względem gazu prowadzona jest tak stanowcza polityka uniezależnienia się od Rosji, a pod względem węgla mamy coś kompletnie odwrotnego. Jedynym wytłumaczeniem jest nacisk lobby węglowego, aby utrzymać status quo 80-tysięcznej grupy zatrudnionej w branży górniczej, która  ma przełożenie na spokój społeczny i poparcie polityczne w zbliżających się kolejnych wyborach. Jednak nie ma to nic wspólnego z bezpieczeństwem energetycznym Polski.