W ciągu zaledwie pół roku rząd dał się zagnać w kozi róg w kwestii rosnących cen prądu, wywołanych fatalną polityką prowęglową. Początkowo usiłował politycznie lekceważyć i bagatelizować problem, a skończy się na miliardowych rekompensatach i wyższej inflacji.
Sposób w jaki resort energii i osobiście premier Mateusz Morawiecki tracili wiarygodność jako zarządzający kryzysem na rynku energii zapewne przejdzie do podręczników jak nie należy robić polityki. A właściwie, jak propaganda spod szyldu „Polacy nic się nie stało” przegrywa z twardymi zasadami wolnego rynku. Od 2015 r. mieliśmy nieprzerwany koncert wychwalania energetyki węglowej i górnictwa, falę ustępstw płacowych wobec górników, i otwartą wojnę z OZE, czego symbolem stała się tzw. ustawa antywiatrakowa. I przez ponad dwa trwał okres miodowy rządzących polityków z lobby węglowym, którzy nie oglądali się na nic, nie słuchali ostrzeżeń ekspertów, że kurczowe trzymanie się węgla to prosta droga do katastrofy. I jak w grze w karty zostali szybko i boleśnie sprawdzeni. Wystarczyło, aby kilkukrotnie wzrosły uśpione przez długie lata ceny uprawnień do emisji CO2 (z 5-6 euro do ponad 20 euro za tonę), aby cała polityka prowęglowa, podszyta chęcią politycznego zaskarbienia sobie wyborców na Śląsku, wzięła w łeb i sprowadziła zagrożenie na całą gospodarkę. Ale początkowo było ono ignorowane i lekceważone. Warto przypomnieć sobie wypowiedzi prominentnych polityków, że wzrost cen prądu nie wpłynie na konkurencyjność polskich firm, że „prąd będzie tani”, że gospodarstwa domowe nie będą musiały płacić wyższych rachunków, albo koncerny energetyczne nie skierują do Urzędu Regulacji Energetyki wniosków o znaczące podniesienie taryfy G na 2019 r. Dziś każda z tych politycznych deklaracji brzmi niepoważnie, i dowodzi, że politycy powinni najpierw pewne rzeczy policzyć, postarać się zrozumieć wydarzenia na wolnym rynku, a nie w gorączce wyborczej opowiadać rzeczy, których potem mogą się tylko wstydzić.
Bo jest czego politycznie się wstydzić. Rzeczywistość ukarała wszystkich, którym wydawało się, że zaklęciami i deklaracjami spowodują, że ceny prądy nagle w jakiś cudowny sposób wrócą do poziomów z 2017 r. Obraz obecnie mamy taki, że firmy i samorządy muszą kupować prąd droższy nawet o 50-70 proc., organizowane na tzw. zapalenie płuc rekompensaty będą kosztować państwo 2-4 mld zł, cena dla gospodarstw domowych w taryfie G wzrośnie, choć nie odczują one tego w 2019 r. w rachunkach, bo państwowa dotacja pójdzie bezpośrednio do firm energetycznych. A zarządy tych ostatnich, choć z państwowych nominacji, jednak nie zaryzykowały utrzymywania fikcji i skierowały do URE wnioski o z grubsza 30 proc. podwyżki taryf. Trzeba podkreślić, że miały w tym swój menedżerski interes, bowiem mogłyby zostać pozwane przez akcjonariuszy (oczywiście innych niż skarb państwa) o działanie na szkodę spółek, bo skoro prąd podrożał w hurcie o ponad połowę, to branie na siebie skutków tego w całości w zakresie dostaw dla gospodarstw domowych to wręcz rażąca niegospodarność. A rządy mają to do siebie, że się zmieniają i nagle znikają polityczne parasole ochronne, więc wnioski o podwyżki taryf są dla zarządów rodzajem polisy ubezpieczeniowej.
Lecz tak naprawdę nikt nie wie, jakie efekty wywoła drogi prąd w 2019 r., ponieważ podwyżki o takiej szokującej skali jeszcze nie doświadczaliśmy od początku transformacji gospodarczej. Dlatego warto zwrócić uwagę na wieści z NBP i RPP, mówiące o tym, że w 2019 r. inflacja może być wyższa z powodu cen energii. O tym o ile, wkrótce się przekonamy w naszych własnych portfelach. Pewne jest jedno, to będzie cena jaką zapłacimy za błędną politykę energetyczną.