Jeśli istotnie rządowe rekompensaty w rachunkach za prąd dla gospodarstw domowych będą obowiązywać tylko w przyszłym roku, będzie to kosztowna próba politycznego przekupienia rzesz wyborców w kluczowym roku wyborczym, i przekonania, że resort energii nie popełnił błędów w polityce energetycznej.
Sprawa wzrostu cen energii w Polsce jest szyta grubymi nićmi politycznymi z dwóch powodów. Po pierwsze, szok cenowy na rynku rozpoczął się tuż przed dwudziestomiesięcznym maratonem wyborczym (wybory samorządowe, eurowybory, parlamentarne i prezydenckie). Jednak przy wyborach samorządowych był on jeszcze czysto teoretyczny z punktu widzenia politycznego, ponieważ żadnych skutków nie odczuwały gospodarstwa domowe chronione przez cały 2018 r. taryfą G ustaloną jeszcze w zeszłym roku, a samorządy także miały zakontraktowany prąd po starych cenach. Teraz wszystko się zmieni, bo spółki energetyczne na 2019 r. złożyły wnioski taryfowe zakładające z grubsza 30 proc. podwyżki, a samorządy negocjują nowe kontrakty z podwyżkami sięgającymi nawet 70 proc., co będzie musiało się przełożyć np. na ceny biletów komunikacji szynowej. Dlatego finansowe uspokojenie rzesz wyborców jest dla rządu tak ważne. Po drugie, wzrost cen prądu wynika z polityki rządu obstawania przy produkcji energii z węgla, a do tego są potrzebne uprawnienia do emisji CO2, które podrożały z 5-6 euro do ponad 20 euro za tonę. Widać jak na dłoni, że resort energii nie wziął takiego szokowego scenariusza pod uwagę i teraz trzeba za to słono płacić. Więc próbuje się zrzucić odpowiedzialność na Unię Europejską i spekulantów na rynku praw do emisji, aby przykryć skutki prowęglowej polityki, od której świat odchodzi, a w Polsce wynosi się ją na ołtarze.
Dlatego, po miesiącach lekceważenia problemu, kiedy wreszcie przystąpiono do gaszenia politycznego pożaru okazało się, że jest już bardzo późno. W efekcie prace nad rekompensatami nie szły równolegle z projektem budżetu i – jak na razie – można odnieść wrażenie, że resort finansów dystansuje się od spraw rekompensat, bo skoro to pomysł resortu energii, to on ma wskazać jego źródła finansowania i ocenę skutków regulacji. Według zapowiedzi, rekompensaty pochłoną 2-4 mld zł, co nie jest skromną kwotą dla budżetu, który choć jest w dobrym stanie, to przecież jest już obciążony gigantycznymi transferami socjalnymi, np. 500 +. Owszem, rząd ma z czego płacić, bo zarabia rocznie grube miliardy złotych na sprzedaży należących się Polsce uprawnień do emisji CO2, ale do tej pory były to łatwe pieniądze, które mogły iść na inne cele niż faktyczna dotacja energetyczna dla odbiorców.
Jak na razie otwarte pozostaje pytanie jak wysokie będą ostatecznie zatwierdzone przez URE podwyżki w taryfie G i jak długo obowiązywać będą kosztowne dla budżetu rekompensaty. Jeśli okaże się, że tylko w roku wyborczym, będzie to próba politycznego przekupienia rzesz wyborców, aby rozzłoszczeni wysokimi rachunkami za prąd jesienią przyszłego roku nie chcieli wyrównać swoich rachunków z obecną władzą. Na dłuższą metę nikogo nie stać na wielomiliardowe dopłaty, tym bardziej że mamy na horyzoncie spowolnienie gospodarcze, co będzie wyzwaniem dla budżetu i koniec końców odbiorcy indywidualni będą musieli odczuć w portfelach skutki droższego prądu.