Jeśli na tle pomocy publicznej dla spółek energetycznych dojdzie do konfliktu między Brukselą a polskim rządem, będzie to polityczne paliwo w czasie wyborów do parlamentu europejskiego, bowiem polityka klimatyczna Unii jest u nas na cenzurowanym.
Przepisy mające zamrozić ceny prądu w 2019 r. były uchwalane w takim pośpiechu, aby zdążyć przed końcem roku, że pojawiły się wątpliwości, czy przypadkiem nie będzie to niedozwolona pomoc publiczna i nie trzeba jej będzie kiedyś zwrócić. A to oznaczałoby spore problemy dla spółek, które otrzymają rekompensaty za pozostawienie nietkniętych cen w tym roku, a co za tym idzie – obniżenie swoich zysków. Komisja Europejska może zbadać zgodność ustawy obniżającej ceny prądu z unijnymi przepisami. Jak na razie rząd twardo obstaje przy swoim, że wszystko jest zgodne z europejskimi regulacjami. Gdyby nie był to rok wyborczy do europarlamentu, to można by z większym spokojem oczekiwać na ruch Brukseli. Jednak bliska perspektywa majowych wyborów sprawia, że sprawa cen prądu nabiera jeszcze większej wagi politycznej, bo ewentualne przepychanki na tle pomocy publicznej z jednej strony mogą przysporzyć w wyborach głosów eurosceptycznych, wszak większość wyborców nie chce płacić za cokolwiek więcej, a z drugiej wesprzeć i tak już mocną retorykę przeciwko unijnej polityce klimatycznej, której efektem – i zamierzonym politycznie celem – jest maksymalna dekarbonizacja gospodarki. Zresztą argument, że to „zła” Unia odpowiada za podwyżki cen prądu jest często używany w debacie publicznej i ma przekonywać, że polityka energetyczna Polski jest „dobra”, tylko polityka klimatyczna „zła”. Tymczasem zasady handlu prawami do emisji CO2 są znane od lat i naprawdę mieliśmy wiele czasu, aby przygotować się na nieuniknioną zwyżkę cen. Cała polityka unijna została tak właśnie zaprojektowana, aby kraje odchodziły od paliw wysokoemisyjnych w kierunku niskoemisyjnych i zeroemisyjnych. I cena uprawnień do emisji, a także ograniczanie administracyjne ich ilości, ma być faktycznie środkiem finansowego przymusu, aby zmienić miks energetyczny w kierunku bardziej przyjaznym klimatowi. Tymczasem Polska idzie w odwrotnym kierunku, bo w ostatnich latach zapadło kilka decyzji o budowie wielkich bloków węglowych, których ukoronowaniem jest siłownia w Ostrołęce o mocy 1000 MW kosztująca 6 mld zł. Projekt krajowej polityki energetycznej zakłada, że w Polsce będzie spalać się przez najbliższe dwie dekady tyle samo węgla co obecnie, a zmiany w miksie energetycznym będą jedynie poprzez przyłączanie nowych źródeł poza węglowych. Czyli, jeśli chodzi o znaczenie węgla w energetyce, wszystko ma zostać po staremu.
Mimo to wydaje się, że Brukseli nie będzie zależało na otwieraniu kolejnego frontu walki z Warszawą (po kwestiach praworządności) przed majowymi wyborami. Wszak tym razem sprawa dotyczy bezpośrednio milionów konsumentów, którzy udadzą się do urn. A Polska jest na tyle ważna dla Unii, z uwagi na wielkość gospodarki oraz potencjał geopolityczny, że ryzyko zwiększenia elektoratu eurosceptycznego jest zbyt duże, aby kruszyć kopie o ceny prądu i pomoc publiczną. Bruksela wiele razy już pokazała, że stosuje zasadę pragmatyzmu politycznego i idzie na duże ustępstwa, kierując się nadrzędnym celem utrzymania wspólnoty. Przynajmniej jeśli chodzi o pieniądze.