Energetyka

Reakcja inwestorów giełdowych na możliwość zaangażowania PGE w budowę nowego bloku węglowego w Ostrołęce dowodzi, że inwestowanie w węgiel jest przeszłością i może doprowadzić do strat.

Blok 1000 MW budowany w Elektrowni Ostrołęka przez spółkę Enei i Energi kosztem 6 mld zł ma być według zapewnień ministra energii ostatnim blokiem węglowym w Polsce. Tyle, że zdaniem wielu ekspertów, np. z Instytutu Jagiellońskiego, ten blok w ogóle nie powinien powstać, biorąc pod uwagę kierunek dekarbonizacji w Unii Europejskiej. Dotychczas -przynajmniej oficjalnie – finansowanie budowy nowego bloku było dopięte. Dlatego dla giełdowych inwestorów ogromnym zaskoczeniem była deklaracja PGE, że może przystąpić do tej budowy. Zareagowali nerwowo, bp wyprzedażą akcji, które potaniały o 2,5 proc. To czytelny sygnałem dla ministra energii, co rynek myśli o takim rozwiązaniu: inwestowanie w siłownie węglowe jest ryzykiem dla grup energetycznych i obniża wycenę.

Inwestorzy giełdowi zdają sobie sprawę, że jeśli Polska ma zamiar pozostać w Unii Europejskiej, a taka jest przynajmniej oficjalna polityka obecnego rządu, to musi podporządkować się polityce klimatycznej wspólnoty, która jest od wielu lat czytelna: dekarbonizacja i wspierający źródła nisko- i zeroemisyjne wzrost ceny uprawnień do emisji CO2. Owszem, Unia jest globalnym liderem jeśli chodzi o narzucanie sobie drakońskich zasad eliminacji emisji zanieczyszczeń, ale to nie jest żadna nowość. Dlatego kompletnie nie można zrozumieć zaskoczenia resortu energii, że doszło do gwałtownego wzrostu cen uprawnień z 5-6 euro do 25 euro za tonę, skoro administracyjnie zmniejszono podaż emisji. To jest decyzja polityczna, ale każdy rozsądny rząd państwa należącego do UE powinien ją brać pod uwagę w swoich kalkulacjach polityki energetycznej, bowiem w przeciwnym razie naraża się na energetyczną katastrofę. I to właśnie się stało w ostatnich miesiącach. Ceny prądu na rynku hurtowym wzrosły nawet o 70 proc., co zagroziło ogromnymi podwyżkami dla gospodarstw domowych w taryfie G na 2019 rok. Ekspresowo uchwalona ustawa zamrażająca ceny prądu pod koniec 2018 r., kosztująca 9 mld zł, była niczym innym jak przyznaniem się do sromotnej porażki w dziedzinie polityki energetycznej. Pomijając chaos, jaki wprowadza nowe prawo (nadal nie ma rozporządzeń, odbiorcy otrzymują wyższe rachunki, nie wiadomo czy nie będzie to nielegalna pomoc publiczna), to doraźne rozwiązanie, obliczone zaledwie na jeden rok wyborczy.

Co będzie dalej? Tego nie wiadomo. Pewne jest, że  budowane obecnie bloki węglowe mają przed sobą 30-40 lat życia, co zdecydowanie przekracza kadencyjność obecnej władzy, więc inwestorzy zastanawiają się, co będzie w kolejnych latach, skoro mają trzymać akcje spółek energetycznych zaangażowanych w nowe bloki węglowe. Może się zdarzyć, że staną się one w przyszłości trwale nierentowne i trzeba będzie je spisać na straty, i takie zagrożenie jest właśnie uwzględniane w wycenach spółek energetycznych. To z tego powodu akcje PGE były tak chętnie wyprzedawane w reakcji na sygnał zaangażowania w Ostrołękę. Strach przed węglem staje się długoterminowo powszechny wśród inwestorów, tym bardziej, że w Unii Europejskiej coraz więcej firm stawia na „zero carbon footprint”, banki nie chcą finansować inwestycji węglowych, a firmy ubezpieczeniowe ich ubezpieczać. Taki jest finał europejskiej polityki dekarbonizacji, która stała się ważnym czynnikiem ryzyka na polskiej giełdzie. Inwestorzy, wbrew rządowi, to świetnie rozumieją, bo po prostu „głosują nogami” wyprzedając energetyczne akcje. W tym miejscu warto przywołać stwierdzenie, że „jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze”. A rynek, czyli inwestorzy, się nie myli, bo w przeciwieństwie do rządu decyduje o prywatnej kasie.