Energetyka

Oparcie przyszłości polskiej „czystej” energetyki na kosztownym i skomplikowanym technologicznie atomie jest niezwykle ryzykowne i może się skończyć dalszym uzależnieniem od siłowni węglowych lub importu.

Przybywa sygnałów z rządu, z których wynika, że „być albo nie być” polskiej polityki energetycznej zgodnej z wyzwaniami klimatycznymi to atom. W latach trzydziestych ma ruszyć kilka reaktorów, a pierwszy prąd z atomu ma popłynąć w 2033 roku. To ma być polska odpowiedź na politykę klimatyczną Unii, a przede wszystkim dekarbonizację. Biorąc pod uwagę polityczną niechęć do rozwoju wiatraków na lądzie, niejasnych perspektyw budowy farm na Bałtyku, takie postawienie przyszłości polskiej energetyki nisko – i zeroemisyjnej na jednej atomowej karcie może się srogo zemścić, bo nie mamy w tym ani doświadczenia, ani wskazanych źródeł finansowania. Niech losy zagranicznych wielkie budów reaktorów w Finlandii i Wielkiej Brytanii będą przestrogą dla naszych optymistycznych planów, bo skoro tam nie wychodzi, to założenie, że u nas „damy radę” jest mocno ryzykowne.

Losy budowy fińskiego bloku w Olkiluoto są świetnym przykładem, że inwestycja w atom jest obarczona wieloma ryzykami: od źle skalkulowanych kosztów po gigantyczne opóźnienia. Mimo, że to już trzeci blok w tej elektrowni, to jej budowa – w bogatszej od Polski Finlandii – przypomina niekończącą się historię, ponieważ jest opóźniona o dziesięć lat, a koszty mogły podskoczyć nawet trzykrotnie w stosunku do pierwotnych założeń. I okazało się, że zlecenie prac znanym zagranicznym koncernom wcale nie zagwarantowało sukcesu inwestycji. Doszło do tego, że musiały one podpisać z Finami porozumienie przewidujące wypłatę blisko pół miliardów euro za opóźnienie. Przykład fińskich problemów z atomem nie jest jedyny w Europie, bo w Wielkiej Brytanii z budowy nowej atomówki zrezygnował właśnie japoński koncern Hitachi, bo nie mógł dogadać się z rządem w sprawie finansowania inwestycji. A przecież dla Brytyjczyków, tak jak dla Finów, atom nie pierwszyzna. Mają już duże doświadczenie w takich inwestycjach, a mimo to napotkali na takie trudności, że inwestor się wycofał.

Tym bardziej dziwi coraz większe parcie na atom resortu energii, które jak na razie wygląda atrakcyjnie na poziomie teoretycznych wyliczeń i modeli miksu energetycznego. Sęk w tym, że – poza nieukończoną elektrownią w Żarnowcu – nie mamy żadnego doświadczenia ani we współpracy z potencjalnymi inwestorami, ani w budowaniu finansowania dla takiej niezwykle kapitałochłonnej inwestycji. Owszem, padło polityczne zapewnienie resortu energii, że „stać nas”, ale poza tym nie ma żadnych konkretów. Tak samo jak nie było finansowych konkretów za poprzedniego rządu PO-PSL, który zainicjował program atomowy, ale pod względem finansowania nie posunął się do przodu ani o centymetr, poza powołaniem w 2014 r. konsorcjum atomowego w składzie PGE, Enea, Tauron i KGHM, które właśnie jest rozmontowywane.

Tymczasem w grę wchodzą takie pieniądze, jakich jeszcze nie widziała polska energetyka. W Polsce mają powstać bloki o mocy 6-9 GW, a koszt budowy 1 GW szacuje się na ok. 20 mld zł. Oznaczałoby to, że cały program atomowy byłby warty aż 120-180 mld zł (za rządów PO-PSL planowano, że koszty budowy jednej elektrowni atomowej wyniosą 50-60 mld zł). Dla porównania jeden blok węglowy w Elektrowni Ostrołęka 1000 MW kosztuje „drobne” 6 mld zł, a i tak jak widać po niepokojach związkowców w JSW są problemy ze spięciem finansowania projektu.

Posumujmy: nie mamy w atomie ani doświadczenia, ani wskazanych źródeł finansowania, a chcemy rozpocząć ambitny program atomowy. A co, jeśli się projekt nie uda (jak w Wielkiej Brytanii), albo będzie gigantyczne opóźnienie (jak w Finlandii)? Wówczas nie pozostanie nam nic innego jak masowy import prądu albo powrót do budowy elektrowni węglowych, co spotka się ze sprzeciwem Unii idącej w kierunku dekarbonizacji. Alternatywą jest budowa mniejszych bloków gazowych, szczególnie, że od 2022 r. gdy ruszy Batlic Pipe i zostanie rozbudowany terminal LNG możemy uniezależnić się od importu gazu ze Wschodu. Jednak jeśli postawimy wszystko na jedną atomową kartę, a ona nam „nie pójdzie” z powodu kosztów, opóźnień lub problemów z inwestorami, to mamy gotowy przepis na strukturalne problemy w energetyce.