Nie trzeba hurtowej nacjonalizacji w ramach likwidacji OFE, aby kolejne prywatne firmy wpadały w objęcia właścicielskie państwa. Wystarczy, że poszukują inwestora, a już zgłasza się państwo, które zaczyna słynąć z tego, że na wszystko je stać. Tyle, że rosnąca etatyzacja gospodarki jest ogromnym zagrożeniem dla jej konkurencyjności nie tylko w kraju, ale i za granicą.
Państwowa infrastrukturalna spółka PKP PLK zamierza zainwestować w Trakcję SA 200 mln zł i dzięki temu osiągnąć po zarejestrowaniu nowej emisji aż 74 proc. w kapitale. Oznacza to marginalizację dotychczasowych akcjonariuszy i wejście kolejnej prywatnej spółki do państwowej stajni, w której stale przybywa nowych nabytków, nie tylko ze spółek notowanych na warszawskiej giełdzie, ale także niepublicznych. Oczywiście, jak każde przejęcie, i to można uzasadnić, bo skoro spółka potrzebuje zastrzyku świeżego kapitału, to dobry jest każdy inwestor z kasą. Tyle, że państwo jest szczególnym właścicielem, bo ma z natury uprzywilejowaną pozycję i przewagę nad innymi np. pod względem administracyjno-prawnym, gdy z jednej strony jest właścicielem, a z drugiej – regulatorem.
Dlatego warto krytycznie analizować właścicielskie ruchy państwa, które apetyt na przejmowanie spółek ma wcale nie od zmiany paradygmatu gospodarczego po wyborach w 2015 roku, tylko już kilka lat wcześniej postanowiło „zrobić rewers” i po z grubsza dwóch dekadach prywatyzacji zabrać się za nacjonalizację. Jeszcze za czasów rządów PO-PSL państwo wzmocniło swoją pozycję w energetyce i finansach, wchodząc we właścicielskiej buty zagranicznych inwestorów, którzy po kryzysie finansowym 2008 roku postanowili zwinąć żagle, sprzedać swoje polskie aktywa i wrócić na macierzyste rynki. Jednak to, co dzieje się od 2015 roku to prawdziwa zmiana jakościowa w myśleniu o gospodarce, bo państwo nie tylko realizuje przejęcia w ramach odzyskiwania „sreber rodowych”, co eufemistycznie określa się jako „repolonizację” lub „udomowienie”, ale także wyciąga rękę po spółki prywatne od zawsze, jeśli tylko wpisują się w jego logikę etatyzmu gospodarczego. Dlatego państwo wozi już turystów na Kasprowy Wierch, produkuje rury, tramwaje i przeładowuje kontenery, a także ma swoje pozycje w budowlance infrastrukturalnej – wzmocni ją po przejęciu Trakcji przez PKP PLK. Rodzi to jednak wiele zagrożeń dla gospodarki, zarówno pod względem efektywności działania tych upolitycznionych firm, jak i zachowania konkurencyjnych reguł gry na rynkach.
Filozofia działania państwa ma to do siebie, że tam gdzie może robi interesy samo ze sobą, wychodząc z założenia, że wszystko powinno „zostać w rodzinie”. Dlatego znacznie bardziej prawdopodobne jest, że w przetargu spółki państwowej wygra inna spółka państwowa, że ubezpieczy się w państwowym ubezpieczycielu, albo będzie mieć konta w państwowych bankach. Taki rodzaj kazirodztwa gospodarczego oznacza, że nie koniecznie wygrywa najlepsza oferta, tylko oferta naznaczona politycznie, bo presja właścicielska państwa jest decydującym czynnikiem. To niestety prosta droga do utraty konkurencyjności całej gospodarki, obniżeniu wyników poszczególnych spółek z powodu dokonywania „droższych” lub mniej jakościowych wyborów.
Owszem państwo może i nawet powinno pozostać właścicielem w strategicznych sektorach gospodarki (energetyka, infrastruktura, paliwa), ale wpychanie się do każdej branży, gdzie jest coś do przejęcia powoduje, że pojawia się gracz uprzywilejowany, choć oczywiście oficjalnie wszyscy zainteresowani będą zaprzeczać. Dlatego tak ważne jest, aby w wypadku likwidacji OFE rzesze ich uczestników nie podążyły do ZUS, bo za sobą pociągną gigantyczne aktywa w postaci akcji spółek giełdowych, które trafią do Funduszu Rezerwy Demograficznej, a zarządzać nimi będzie PFR. Brak ścieżki wyjścia z tych aktywów, czyli sprzedaży na rzecz prywatnych inwestorów, oznaczać będzie nie mniej ni więcej, tylko hurtowe rozepchnięcie się właścicielskie państwa w wielu spółkach i branżach. To groźne zjawisko, które na dłuższą metę nikomu nie wyjdzie na zdrowie, ani państwu, ani całej gospodarce.