Sprawa zniesienia limitu 30-krotności składek na ZUS jest nie tylko papierkiem lakmusowym dla politycznej jedności nowego rządu, ale również testem siły przedsiębiorców oraz związków zawodowych.
Sprawa zniesienia limitu 30-krotności wraca jak bumerang kolejny rok, ponieważ gra idzie o duże pieniądze: na stole jest ok. 5 mld zł, które może zgarnąć rząd nic nie robiąc w zamian. To klasyczne tzw. nisko wiszące owoce, które kuszą, aby je w końcu zerwać. I wydawało się, że tym razem się uda, bowiem wpisano dochody ze zniesienia „trzydziestokrotności” do przyszłorocznego budżetu, który pompatycznie ogłoszono jako zrównoważony po raz pierwszy w historii polskiej transformacji gospodarczej. Sytuacja wydawał się pewna, bowiem nie ma mowy o zrównoważonym budżecie po wyjęciu z niego 5 mld zł. To zbyt duża kwota, aby można na szybko poszukać oszczędności w innych miejscach, bez uciekania się do kreatywnej księgowości budżetowej.
Tymczasem im dalej od wyborów parlamentarnych, tym bardziej maleją szanse na wprowadzenie w życie likwidacji limitu. Doszło do tego, że na tym tle ujawniły się spore podziały w rządzie, którego ministrowie zostali zaskoczeni pomysłem ogłoszonym w trybie bez konsultacji. W szczególności minister przedsiębiorczości i technologii miała prawo czuć się zawiedziona takim potraktowaniem, bowiem w końcu sprawa dotyczy jej domeny. Protesty i ostrzeżenia przedsiębiorców, szczególnie z branży IT, szły w parze ze sprzeciwem związkowców, co naprawdę niezwykle rzadko się zdarza. Obydwie strony podkreślały, że to złe rozwiązanie. Zniesienie limitu może doprowadzić np. do ucieczki dobrze zarabiających specjalistów IT, którzy zarabialiby mniej przy wyższych składkach na ubezpieczenie społeczne, a przecież partia rządząca na sztandarach ma wypisane, że chce popierać rozwój nowych technologii i zmienić obraz Polski z rezerwuaru taniej siły roboczej na prawie Dolinę Krzemową. Tylko jak to zrobić bez specjalistów od IT? Tego nikt jeszcze nie wymyślił i nie wymyśli, bowiem to po prostu w dzisiejszych realiach arystokracja wśród pracowników, której trzeba płacić dużo i nie pozwalać na migrację zarobkową. Zatem pod tym względem plan ściągnięcia do budżetu 5 mld zł był strzałem w stopę, i zaprzeczeniem aspiracji rozwojowych w Polsce w oparciu o nowe technologie. Sęk w tym, że wyjęcie teraz owych 5 mld zł z budżetu będzie jednak przyznaniem się do przelicytowania i stworzenia iluzorycznego zrównoważonego budżetu, obliczonego na efekt wyborczy. I tak może być, bo nawet już rzecznik rządu dopuszcza myśl, że sprawa zniesienia limitu może upaść i budżet będzie jednak miał deficyt. A jeśli tak się stanie, to tym bardziej nie uda się zrównoważyć budżetu w 2021 r., ponieważ odczuwać będziemy wówczas skutki spowolnienia gospodarczego, które postawi pod znakiem zapytania możliwości dalszego finansowania tak hojnych transferów społecznych. Zatem utrzymanie „trzydziestokrotności” może być pogrzebaniem na lata budżetu zrównoważonego. Dlatego rezygnacja z utracenia limitu jest trudną decyzją polityczną, także wizerunkową.
W całej debacie o zniesieniu limitu składek rzadko kiedy podnosi się także inny bardzo ważny skutek jaki by to wywołało. Chodzi o zwiększenie zobowiązań ZUS w przyszłości, ponieważ skoro najlepiej opłacani pracownicy odprowadzaliby czasem horrendalnie wysokie składki, to należałyby im się także relatywnie wyższe emerytury. I taki scenariusz oznaczałby pogłębienie i tak już dużych nierówności społecznych w przyszłości, niezależnie od większego ciężaru dla ZUS.
Z tych powodów społecznych zniesienie limitu byłoby tak groźne, szczególnie że mamy system emerytalny oparty o tzw. zdefiniowaną składkę, więc stopa zastąpienia większości przyszłych emerytów dramatycznie spadnie i nominalnie otrzymywaliby oni rażąco niskie względem „bogatych” emerytów świadczenia, co prowokowałoby niezadowolenie.