Ziszcza się czarny scenariusz rynkowy i polityczny dla polskiego górnictwa w tym roku, co grozi społecznymi niepokojami w kopalniach. JSW musi sięgnąć po kasę do swojego funduszu stabilizacyjnego na „czarną godzinę”, a górnicy grożą blokowaniem pociągów z importowanym węglem, widząc swój na zwałach.
Mamy zaledwie kilka dni Nowego Roku, a już w śląskich kopalniach zaczyna się robić niespokojnie. Górniczy związkowcy mieli niedobre przeczucia związane z likwidacją resortu energii, który w poprzedniej kadencji był strażnikiem interesów branży. Niepisany pakt polityczny z 2015 r. między związkowcami i rządzącą obecnie klasą polityczną zaczyna przechodzić do historii, choć pod adresem górników wykonywanych jest jeszcze wiele uspokajających gestów. A to premier przywozi z Brukseli obietnicę, że Polska nie będzie na swoich warunkach dążyła do neutralności klimatycznej, której górnicy boją się jak ognia, a to podtrzymywana jest deklaracja budowy węglowego bloku Ostrołęka C. Jednak w kwestiach płacowych nie jest już tak różowo, bo w zeszłym roku nie udało się zmusić zarządu PGG do 12 proc. podwyżek w 2020 r., a co wyniknie z rozmów z mediatorem nie wiadomo. Za to wiadomo, że na rynku węgla zrobiło się niewesoło i ceny w portach ARA oscylują wokół 60 dol. za tonę, co oznacza dla polskich kopalń tylko jedno: presję na koszty. Tymczasem górnicy jak na razie nie chcą słyszeć o zwiększeniu wydajności, ani o zastopowaniu płac. Nadal traktują kopalnie jako swoje, oderwane od rachunku ekonomicznego byty, które mają płacić jak największej i nie myśleć w kategoriach złego kapitalistycznego zysku, który mógłby być wypłacony właścicielowi, albo skierowany na inwestycje. Takie podejście się mści, bo z pustego i Salomon nie naleje.
Widać to po decyzji JSW, aby sięgnąć po środki z Funduszu Stabilizacyjnego, utworzonego w latach dobrej koniunktury, którego tak bardzo bronili górnicy przed rzekomymi planami wykorzystania do finansowania Ostrołęki C (zaprzeczał temu ówczesny resort energii). JSW umorzy łącznie certyfikaty warte 700 mln zł (z portfela wartego ok. 1,9 mld zł), aby pozyskać finansowanie zarówno bieżącej działalności, jak i wydatków inwestycyjnych. Inwestorzy giełdowi wręcz wpadli w minipanikę po tej informacji, bo odczytali ją jednoznacznie: spółce kończą się pieniądze, skoro musi sięgnąć po zaskórniki. Wszak Fundusz został utworzony z myślą o stabilizacji płynności spółki i zmniejszeniu wpływu na jej działalność ryzyka wahań cen węgla koksującego. I dotkliwie przecenili akcje JSW, choć dopiero co je bardzo chętnie kupowali.
Z kolei śląscy górnicy z kopalń węgla kamiennego z niepokojem patrzą na zwały węgla zalegające przy kopalniach. Jako głównego winnego wskazują gigantyczny import węgla do Polski, głównie z Rosji, skąd w 2018 r. wjechało 20 mln ton (w zeszłym prawdopodobnie ilość była zbliżona). Dlatego grożą władzom politycznym, że będą blokować na granicy wjazd pociągów z węglem, co może ostatecznie spektakularnie położyć kres kilkuletniemu flirtowi z polityką, która dała parasol ochronny dla branży. Jednak nie tylko import węgla sprawia, że kopalnie kuleją do sprzedażą. Paradoksalnie swoje dorzuca… klimat, którego zmiany spowodowane przez efekt cieplarniany są negowane przez lobby górnicze. Wyjątkowo ciepła kolejna z rzędu zima oznacza jedno: elektrociepłownie nie potrzebują tyle surowca, bo Polacy mnie grzeją, skoro za oknem w teoretycznie najzimniejszych miesiącach temperatury najczęściej są dodatnie i trawa jak była, tak jest zielona. Wysokie koszty kopalń, nakręcane w ubiegłych latach rosnącymi płacami, sprawiają, że węgiel, szczególnie ze śląskich, trudnych geologicznie złóż, staje się niekonkurencyjny cenowo. Tym bardziej, że przez nasze granice przelewają się pociągi z węglem rosyjskim, wydobywanym często z tańszych kopalń powierzchniowych, dowożonym do naszej granicy dotowanym transportem.
Dlatego można oczekiwać eskalacji niepokojów wśród górników, co będzie bardzo nie w smak politycznie, bo przecież czekają nas jeszcze wybory prezydenckie za kilka miesięcy, a Śląsk to około 4 mln wyborców.