Zaskakująco nisko odczyt wskaźnika PMI dla przemysłu jest kolejnym sygnałem, że szczyt koniunktury mamy za sobą. Jeśli do nadal kulejących inwestycji dołączymy gorsze prognozy dla eksportu, to okaże się, że nasza gospodarka za kilka miesięcy zacznie lecieć głównie na silniku konsumpcji napędzanej gigantycznymi transferami socjalnymi.
A miało być tak dobrze. Po danych o wzroście PKB w II kw. o 5,1 proc. (rok do roku) prognozy dotyczące wskaźnika koniunktury PMI dla przemysłu za sierpień także wskazywały, że menedżerowie optymistycznie widzą przyszłość w branży przemysłowej. Tymczasem zamiast wzrostu mamy spadek do 51,4 pkt., czyli najniższego poziomu od października 2016 r. Oczywiście, nia można wskaźników fetyszyzować, ale dostarczają one cennych wskazówek jak gospodarka będzie zachowywać się w najbliższych miesiącach i kwartałach. Na razie wzrost PKB mamy „na piątkę”, ale nawet z rządu dochodzą sygnały, że takie tempo wzrostu jest nie do utrzymania na dłuższą metę ze względu np. na rynek pracy. Pracowników brakuje, firmy nie wiedzą czy warto dołożyć linię produkcyjna albo wybudować nowy zakład, skoro nie będą miały zapewnionej siły roboczej. Ale sytuacja na rynku pracy nie jest jedyną czarną chmurą nad polską gospodarką. Spadają także zamówienia eksportowe, co powinno być jeszcze większym powodem do niepokoju, bo polska gospodarka stoi eksportem, który – jak na razie – poza konsumpcją prywatną jest ważnym silnikiem dla wzrostu gospodarczego. Niestety, zmniejszenie zamówień eksportowych najmocniej od czterech lat jest pokłosiem słabnącej koniunkury gospodarczej w Unii Europejskiej, a szczególnie w Niemczech, które są naszym największym partnerem handlowym. Tam szczyt koniunktury już minął, co skutkuje mniejszym zapotrzebowaniem na zagraniczne towary, w tym także z Polski. Perspektywa wojny handlowej USA kontra „reszta świata” dodaje pesymizmu, bo taki scenariusz uderzy w Unię i Niemcy, co odbije się czkawką u nas. Oczywiście, nie mówimy na razie o żadnym załamaniu gospodarczym i groźbie istotnego spadku polskiego PKB do np. 2-3 proc., ale warto pamiętać, że polityka gospodarcza państwa została tak ustawiona, przede wszystkim na budowanie sztywnych wydatków socjalnych, że utrzymanie wzrostu rzędu 4-5 proc. jest wręcz konieczne, aby zapewnić ich finansowanie. Tym bardziej, że takich wydatków będzie raczej przybywać niż ubywać w wyborczym okresie 21 miesięcy.
W sumie, warto zapamiętać mijające lato jako okres – przynajmniej w polskiej gospodarce – spokoju i względnej sytości. Bo kolejne miesiące i kwartały prawdopodobnie przyniosą więcej rozczarowań niż powodów do optymizmu, także dla portfeli konsumentów, którzy z jednej strony oczekują od pracodawców podwyżek pensji, a z drugiej będą musieli zmierzyć się z wyższymi cenami, nie tylko prądu, ale także innych towarów i usług, bo hydra inflacji wcześniej czy później podniesie swój łeb. A to pociągnie za sobą droższy kredyt, czego politycznie nikt nie lubi, szczególnie w gorącym okresie wyborczym.