Wśród konsekwencji kryzysu gospodarczego związanego z pandemią mało mówi się o groźbie stagflacji. A właśnie to połączenie wysokiej inflacji z niskim wzrostem gospodarczym może okazać się na dłuższą metę zabójcze dla biznesu
Żyjemy w tak zmiennych czasach, że właśnie co podpisany przez prezydenta budżet na 2020 r. jest już nieaktualny, bo z powodu wstrząsu kryzysowego nadaje się tylko do pilnej nowelizacji. Nie będzie mowy ani o tym, aby był zrównoważony, choć i tak wcześniej był tylko czysto księgowo z powodu różnych sztuczek, ani nie ma mowy o utrzymaniu głównych wskaźników gospodarczych: od PKB po zadłużenie oraz inflację. Jeden miesiąc nieobliczalnego kryzysu sprawił, że wszystkie optymistyczne scenariusze dla gospodarki można wyrzucić do kosza, a tak samo jak tysiące stron analiz makroekonomicznych. Polityka gospodarcza została podporządkowana utrzymaniu miejsc pracy, niedopuszczeniu do bankructwa przede wszystkim małych firm i samozatrudnionych, oraz przejście przez Polskę przez kryzys z najmniejszymi stratami. Premier Mateusz Morawiecki chciałby, aby w uproszczeniu odbicie było w kształcie litery „V” lub „U”, czyli po nawet mocnym spadku PKB nastąpił błyskawiczny marsz w górę, a wersji mniej optymistycznej: po krótkim postoju na dnie prawdopodobnej recesji. Tyle rządowego optymizmu. A jak może być naprawdę?
Gwałtowne zatrzymanie gospodarki (lockdown) wcale nie musi zakończyć się równie dynamicznym odreagowaniem. Skutki kryzysu, nawet już po zwalczeniu koronawirusa, co nie wiadomo kiedy nastąpi, możemy odczuwać przez wiele lat, szczególnie w gospodarce. To niespodziewane zdarzenie, które Nassim Nicholas Taleb określa miane „czarnego łabędzia”, które spadło na kompletnie nieprzygotowane gospodarki i przedsiębiorców. Minęło ledwie kilka tygodni, aby zerwane zostały w wielu miejscach nie tylko globalne, ale i lokalne łańcuchy dostaw, firmy zaczęły zwalniać pracowników, a te mniej odporne finansowo zmierzyły się z widmem bankructwa. Oczywiście rządy i banki centralne reagują: proponują na niespotykaną skalę pakiety pomocowe oraz tną stopy procentowe i oferują nieograniczony skup aktywów. Jak kuracja zadziała dopiero się przekonamy. Jednak już teraz widać, że kryzys rujnuje aktywność gospodarczą, nie mówiąc już o aktywności inwestycyjnej. Wyobraźmy sobie, że przedsiębiorca miał decydować o inwestycji, dzięki której mógłby zwiększyć o połowę zdolności produkcyjne. Szanse, że zdecyduje się kontynuować projekt są zerowe, bo przede wszystkim będzie dbał o utrzymanie płynności finansowej, czyli zatrzyma tyle pieniądze w firmie, ile to tylko możliwe. Z tego samego powodu nie pójdzie do banku po kredyt inwestycyjny, nawet jeśli będzie on bardzo tani, a temu przecież służą najniższe w historii stopy procentowe. Konsekwencją zatrzymywania pieniędzy w firmach „na czarną godzinę” będą też zatory płatnicze, które mogą sparalizować obrót gospodarczy. Zatem jeśli spadnie aktywność wytwórcza i inwestycyjna, to dynamiczne odbicie PKB pozostanie w sferze marzeń. I nie tylko zapomnimy o 3,7 proc. wzroście zapisanym we właśnie przyjętym budżecie na 2020 r., ale możemy się zmierzyć z recesją. Wersja bardziej optymistyczna mówi o recesji technicznej (dwa miesiące z rzędu spadku PKB, czyli w naszych realiach np. II i III kwartał), a potem odbiciu w górę. W zależności od dynamiki spadku i odbicia moglibyśmy zanotować w całym roku umiarkowany wzrost gospodarki. I na taki scenariusz stawia chyba NBP, skoro twierdzi, że wzrost w całym 2020 r. na poziomie poniżej 1,6 proc. nie jest zagrożony. Jednak jeśli recesyjne kwartały się wydłużą, to możemy zmierzyć się ze spadkiem PKB nawet w całym 2020 r. Im dłużej będzie trwał spadek, tym trudniej będzie powrócić do wzrostu, a jego dynamika będzie się spłaszczać. Rezultat może być taki, że przez długie najbliższe lata jeśli będziemy mieć wzrost gospodarczy, to rachityczny, rzędu 1-2 proc.
I właśnie niski wzrost gospodarczy jest jednym z zabójczych składników zjawiska gospodarczego określanego mianem „stagflacji”. Drugim jest relatywnie wysoka inflacja. Czy z tym zagrożeniem także możemy się zmierzyć? Niewykluczone. Tym bardziej, że na progu pandemii wpadliśmy na inflacyjny szczyt wywołany zupełnie innym czynnikami i w lutym inflacja podskoczyła do 4,7 proc. Marcowy szok dla konsumentów według wielu opinii powinien doprowadzić do spadku inflacji. Jednak tak naprawdę otwarte pozostaje pytanie jak zareagują konsumenci i przedsiębiorcy jeśli chodzi o ceny w dłuższym terminie? I czy ewentualny spadek do celu inflacyjnego NBP na poziomie 2,5 proc. (plus/minus 1 proc.) okaże się trwały? Oby tak się stało, ponieważ w przeciwnym razie otwiera nam to drogę do stagflacji, czyli niskiej aktywności gospodarczej, co skutkować będzie dodatkowo jeszcze wzrostem bezrobocia, gdyż jeśli przedsiębiorcy nie będą widzieć przed sobą dobrych perspektyw nie będą zatrudniać, a kto będzie musiał ciąć swój potencjał – będzie zwalniać ludzi.