Odnawialne Źródła Energii

Trzyletnie polityczne odstawienie w kąt i legislacyjne faule na OZE mszczą się, bo Polska nie spełni unijnych zobowiązań w sprawie udziału OZE w końcowym zużyciu energii w 2020 r. A dalsze hamowanie rozwoju farm wiatrowych na lądzie w nowej polityce energetycznej do 2040 roku grozi nam, że w miksie udział zeroemisyjnych źródeł będzie wisiał na powodzeniu budowy elektrowni atomowej.

Założenie dla Polski jest takie, że do 2020 roku 15 proc. energii w zużyciu końcowym brutto ma pochodzić z OZE. Tymczasem od 2016 roku została wydana polityczna i legislacyjna wojna OZE, przede wszystkim farmom wiatrowym, których rozwój został zamrożony przez tzw. ustawę odległościową.

Jakby tego było mało, państwowe koncerny wypowiadały umowy z prywatnymi inwestorami w zakresie zielonej energii, co postawiło ich w trudnej sytuacji finansowej. Nic dziwnego, że prywatni inwestorzy postanowili iść do sądów i tam dochodzić sprawiedliwości, także w arbitrażu, który już raz Polskę mógł drogo kosztować (przypadek sporu z Eureko w sprawie PZU).

Efekt mamy taki, że nie dość, że inwestycje prywatne w OZE zostały zamrożone, to wskaźnik udziału OZE zaczął nawet spadać  w 2016 r. i 2017 r. Zwalczanie OZE dotknęło przede wszystkim firmy zainteresowane inwestycjami w farmy wiatrowe, które stanowią – po biopaliwach stałych – drugą pozycję w miksie OZE. O braku możliwości osiągnięcia unijnego celu udziału OZE mówiło od lat wielu ekspertów, ale dopiero teraz rząd przyznał, że jego osiągnięcie w 2020 roku jest niemożliwe. Z Krajowego planu na rzecz energii i klimatu wynika, że przewidywany udział OZE ma wynieść ledwie ok. 13,8 proc., a poziom ok. 15 proc. zostanie osiągnięty dopiero w 2022 roku. Co prawda Polska deklaruje w ramach realizacji ogólnounijnego celu do 2030 roku osiągnięcie 21 proc. udziału OZE w finalnym zużyciu energii brutto, ale napisano wprost, że mając na uwadze dotychczasowe postępy rozwoju OZE, należy nasze zobowiązanie „uznać za ambitne”. Może to oznacza, ni mniej, ni więcej, że taki cel pozostanie na papierze, podobnie jak cel na 2020 rok, bo same deklaracje polityczne o wspieraniu OZE nie wystarczą.

Jeśli inwestycje w lądowe farmy wiatrowe będą nadal hamowane, to mamy niewielkie szanse, aby udział wiatru w OZE zwiększyć. Bo farmy morskie, jak szczerze przyznano w Krajowym Planie, z uwagi na ograniczenia prawne i techniczne nie mają możliwości być wybudowane w najbliższych latach (pierwsze mogą się pojawić dopiero w 2025 roku). Warto dodać, że warunkiem koniecznym do budowy farm na Bałtyku jest bardzo kosztowna rozbudowa i modernizacja sieci elektroenergetycznej na wybrzeżu. Zatem jeśli to nie farmy wiatrowe sprawią, że w polityce energetycznej do 2040 r. udział nisko- i zeromisyjnych mocy w miksie wzrośnie kosztem węgla, to co? Pozostaje atom, który po pierwsze jest niezwykle kosztowny, po drugie ma najdłuższy cykl inwestycyjny, a po drodze może wydarzyć się wiele niespodzianek, które po pierwsze podniosą koszt budowy, a po drugie opóźnią realizację projektu. Przekonali się o tym Finowie i powinno być to ostrzeżeniem dla nas. O tym, że kalendarz inwestycji atomowej jest niepewny świadczy fakt, że rząd PO-PSL zakładał, że prąd z atomówki popłynie już w 2024 r. Obecnie mówi się o 2033 r.

Biorąc pod uwagę zahamowanie rozwoju OZE w ostatnich latach i ryzyko związane z powodzeniem projektu atomowego można mieć wątpliwości, czy istotnie mamy w kształcie obecnej polityki energetycznej szansę na zmniejszenie udziału węgla w miksie energetycznym do 60 proc. w 2030 r. i dalej do ok. 30 proc. w 2040 roku. Może się bowiem okazać, że w najbliższych dekadach będziemy jednak skazani na energię z węgla albo duży import energii odnawialnej, jeśli zmarginalizowane zostanie wytwarzanie z wiatraków na lądzie, farmy na Bałtyku złapią opóźnienie albo nie powstaną, a na atom albo nie będzie nas stać (nadal nie ma wskazanych źródeł finansowania), albo budowa będzie się ślimaczyć.

Koniec końców, grozi nam nie tylko droga energia z węgla m.in. ze względu na rosnące ceny CO2, ale także strukturalne uzależnienie się od importu energii. To wszystko osłabi konkurencyjność gospodarki i przyczyni się do wpadnięcia w pułapkę średniego dochodu, czyli stracimy swoją szansę rozwojową.