Propozycja premiera Mateusza Morawieckiego, aby Unia Europejska wprowadziła podatek od tzw. śladu węglowego nie jest niczym nowym na forum unijnym. Jednak nabiera nowego znaczenia w dobie walki o obronę konkurencyjności europejskiego przemysłu nadwyrężonego przez pandemię koronawirusa.
Unia Europejska od kilku dekad jest globalnym liderem w walce o klimat i prowadzi coraz bardziej restrykcyjną politykę związaną z emisjami CO2. Kolejne cele redukcji emisji mają doprowadzić do powstrzymania niekorzystnych zmian klimatycznych. Taka polityka klimatyczna uległa jeszcze wzmocnieniu po zeszłorocznych wyborach do europarlamentu, kiedy wyborcy dali jasny sygnał, że klimat jest dla nich jednym z głównych priorytetów. Stąd też dla nowej Komisji Europejskiej celem stało się doprowadzenie w 2050 r. do neutralności klimatycznej całej UE – karierę zrobiło określenie „Nowego Zielonego Ładu”.
Ale każdy kij ma dwa końce. W efekcie polityki klimatycznej europejski przemysł i energetyka są obciążone ogromnymi kosztami, które z jednej strony zmniejszają rentowność, a z drugiej prowadzą do wyprowadzania z Europy energochłonnej produkcji tam, gdzie nie ma restrykcji emisji CO2 – takie zjawisko określa się mianem carbon leakage. To nie przypadek, że przemysł migruje z Europy, a tam, gdzie energetyka oparta jest o surowce kopalne (jak w Polsce, gdzie 80 proc. energii wytwarzamy z węgla) w górę idą ceny prądu. Odczuliśmy to boleśnie od 2018 r., kiedy uprawnienia do emisji CO2 podskoczyły z 5-6 euro za tonę do ok. 25 euro, doprowadzając do szoku cenowego, który skończył się rozregulowaniem budowanego od dwóch dekad rynku energii, ponieważ sprawy w swoje ręce wzięło państwo i wprowadziło system rekompensat dla firm oraz detalistów. Takich problemów jak europejscy „energożercy” nie mają ich konkurenci z innych stron świata, np. z Chin, Indii oraz za naszą wschodnią granicą. Tam truje się na potęgę i w efekcie produkuje tańsze towary, skoro nikt nie przejmuje się czy musi i po ile kupić uprawnienia do emisji CO2. Unia Europejska odpowieda zaledwie za z grubsza 10 proc. emisji globalnej CO2, a ponad połowę mają na swoich kontach konkurenci: Chiny, Rosja i USA. Z tego powodu mogą eksportować do UE taniej, a na innych rynkach z powodzeniem wypierać jej towary.
To rozsądne, aby wyrównać ten brak konkurencyjności. Tym bardziej, że po kryzysie 2008 r. Unia doszła do wniosku, że lepiej przetrwały go państwa uprzemysłowione niż oparte o usługi, stąd pojawił się pomysł reindustrializacji unijnej gospodarki. Kluczem do wyrównania konkurencyjności ma być właśnie podatek od śladu węglowego, którym obciążone byłyby towary wytworzone z tych regionów świata, które nie przejmują się ochroną klimatu jak UE. W rezultacie, „brudne towary” po wjechaniu do Europy byłoby droższe – ich wartość zostałaby urealniona o różnicę wynikającą z kosztów polityki klimatycznej UE. Do kasy unijnej i poszczególnych krajów z tego tytułu wpłynęłyby grube miliardy euro. W obecnej sytuacji te środki mogłyby zostać przeznaczone na skutki walki z pandemią, ale długoterminową korzyścią byłoby stworzenie ochrony dla unijnego przemysłu ze strony nieuczciwej konkurencji innych gospodarek. Szczególnie w dobie kryzysu rynek europejski będzie wystawiony na zagrożenie taniego importu wielu towarów, co będzie utrudniało wyjście z kryzysu. Dlatego taki podatek należy uznać za sprawiedliwy i konieczny do wprowadzenia. Miejmy nadzieję, że pomysł nie „umrze” wraz z postępami walki ze skutkami pandemii, bo powinien być już wprowadzony wiele lat temu w interesie równych szans europejskiego przemysłu wystawionego na nieuczciwą konkurencję. Unia może dalej prowadzić swoją restrykcyjną politykę klimatyczną, ale z wykorzystanie podatku od śladu węglowego będzie wywierała większą presję na resztę świata, aby stała się polityką globalną.