Motywowany chęcią nie zrażania sobie wyborców polityczny taniec wokół zamrożenia cen prądu powoli się kończy. Po prostu państwa nie stać na dłuższą metę, aby rekompensować wyższe ceny ani dla przedsiębiorców, ani dla gospodarstw domowych. I tak 2020 r. stanie się rokiem prawdy w cenach prądu.
Mijający rok upłynął pod gorączkowymi zabiegami rządzących, aby „coś” zrobić z cenami prądu, które powinny poszybować w górę m.in. z powodu skokowego wzrostu cen uprawnień do emisji CO2 oraz kurczowego trzymania się modelu energetyki opartego na węglu. Przeżyliśmy uchwalaną w ekspresowym tempie w końcówce 2018 r. ustawę „zamrażającą ceny”, potem rozpaczliwą i momentami kompromitującą resort energii debatę w jaki sposób, i na jakich zasadach ma działać system rekompensat, a na końcu miesiącami wyczekiwaliśmy na rozporządzenie. W ten sposób został kompletnie rozregulowany budowany mozolnie od dwóch dekad rynek energii, co skończyło się ogromnym zamieszaniem nie tylko dla wytwórców, ale także dla dystrybutorów. A wypadnięcie z rynku mniejszych podmiotów sprzedających prąd skutkuje tym co zwykle, czyli spadkiem konkurencyjności.
Kosztująca grube miliardy operacja zamrażająca ceny prądu była jednak obliczona na 2019 r., bo był to trudny rok podwójnych wyborów dla rządzących chcących utrzymać władzę. A trudno byłoby wytłumaczyć, że trzeba więcej płacić za prąd, skoro polityka gospodarcza i energetyczna rządu była tak „dobra”. W efekcie pomysł zamrożenia cen prądu zrodził się w głowach polityków, a dopiero później starano się go ubrać na siłę w przepisy, co okazało się karkołomnym zadaniem.
Ostatecznie politycy osiągnęli swój cel, bo mogli się pochwalić, że w sprawie prądu zrobili co mogli, aby Polacy nie płacili wyższych rachunków. Tyle, że nie można tego robić w nieskończoność, bo to kosztuje miliardy złotych. A że przyszły rok szykuje się jako coraz trudniejszy pod względem finansów i rząd obecnie bardziej szuka wpływów niż dodatkowych kosztów, to sprawa zamrożenia cen się rypła.
Z nieoficjalnych informacji medialnych wynika, że szefowie państwowych firm energetycznych złożyli do URE wnioski taryfowe na 2020 r. opiewające co najmniej na kilkunastoprocentowe podwyżki. W ten sposób zdjęli z siebie ciężar odpowiedzialności, bo w wypadku nie złożenia wniosków o wyższe taryfy, przy rosnących kosztach, mogliby się narazić na odpowiedzialność w kategoriach niegospodarności. Teraz piłeczka jest po stronie URE, i ciekawe jak urząd sobie z tym poradzi. Od tego zależeć będzie ile w przyszłym roku Polacy będą płacić za prąd. Na scenie politycznej można usłyszeć, że oczywiście naczelnym celem jest ochrona gospodarstw domowych przed podwyżkami, ale także że o kilka procent jest ona raczej nieunikniona. NBP w swoich analizach oszacował, że prąd podrożeje w 2020 r. o 8 proc. Ale ostatecznie o podwyżce lub nie taryfy G zdecyduje URE.
Gorsze wieści są dla przedsiębiorców, bo w tym wypadku rządzący nie pozostawiają raczej złudzeń, że pojawią się rekompensaty i trzeba będzie płacićza prąd tyle, ile kosztuje rynkowo. A to oznacza wyższe koszty nie tylko dla energeochłonnego przemysłu, ale także rzeszy mniejszych przedsiębiorców. W ten sposób zakończy się polityczna gra z prądem o głosy wyborców i przedsiębiorców, która koniec końców przyniosła fatalne skutki dla całego rynku energetycznego. I jest to moment refleksji nad sensem i skutkami utrzymywania energetyki opartej na węglu, która powoduje, że mamy droższą energię niż u sąsiadów, co przekłada się na spadek konkurencyjności całej polskiej gospodarki.