Nowelizacja tegorocznego budżetu była pewna jak w banku, ale mało kto z ekonomistów spodziewał się, że deficyt urośnie aż o ponad 50 mld zł. Konsekwencją jest wyprzedaż obligacji przez inwestorów i wzrost ich rentowności, co pociągnie za sobą w górę i tak już ogromne koszty obsługi zadłużenia, które wypychają skutecznie wydatki rozwojowe państwa.
Przeciwko rządowym planom dochodowym w tym roku sprzysięgło się w tym roku wiele czynników: od niższego tempa wzrostu PKB, przez niższą inflację, po spadek cen uprawnień do emisji CO2 oraz brak wypłaty z zysku NBP. O ile z niższej od oczekiwanej inflacji mogą cieszyć się konsumenci i posiadacze oszczędności, o tyle cierpi na tym kasa państwa, bo mniej wpływa z tytułu podatku VAT. Słabsza koniunktura gospodarcza, w tym u naszego największego partnera handlowego – Niemiec, powoduje, że firmy (szczególnie eksportujące) mniej zarabiają, czyli mniej płynie z podatku CIT. Efekt jest taki, że tegoroczny deficyt po nowelizacji podskoczy ze 184 mld zł (już w tej wysokości był rekordowy) do aż 240 mld zł, czyli 56 mld zł. Podana przez rząd skala przeszacowania deficytu jest dla wielu ekonomistów przykrym zaskoczeniem, ponieważ o ile była zgoda, co do konieczności samej nowelizacji, to jej wielkość może wręcz szokować. Warto przy tym podkreślić, że jest to nowelizacja w praktyce jednostronna, bo nie dotyczy strony wydatkowej. Po stronie kosztów w budżecie nie ma cięć, które mogłyby przynieść adekwatne do sytuacji zmniejszenie wydatków państwa, skoro w kasie zabrało tak dziesiątków miliardów złotych. Decydującym czynnikiem jest jednak logika wyborcza, bo skoro w przyszłym roku są kluczowe z punktu widzenia rządzącej koalicji wybory prezydenckie, to żadnych cięć np. w rozdętych wydatkach socjalnych, a w przyszłym roku szykują się kolejne polityczne prezenty dla wyborców. W ten sposób mamy zadziwiającą sytuację, że w kraju objętym unijną procedurą nadmiernego deficytu, bez zmrużenia oka podbija się ten deficyt, bo cel polityczny uświęca środki. A skoro są mniejsze dochody, a nie ma cięć w wydatkach, to państwo sięga po jedyny dostępny mu instrument – dług.
Inwestorzy na polskim rynku długu natychmiast zareagowali na coraz trudniejszą sytuację budżetową w tym roku, bo każą sobie coraz bardziej słono płacić za pożyczone pieniądze. Rentowności dziesięcioletnich obligacji rządowych podskoczyły do 5,9 proc., a przed miesiącem było to zaledwie 5,26 proc. Tak znaczna przecena rządowych papierów to bardzo niepokojący sygnał, szczególnie od zagranicznych inwestorów, że polityka fiskalna weszła na niebezpieczne tory i trzeba będzie za to – nie tylko w przenośni – więcej zapłacić. A pod względem kosztów obsługi długu nie mamy sobie w UE równych, no może poza Węgrami (7 proc.), ale naprawdę trudno się taki towarzystwem pocieszać. Zatem nie dość, że bardzo szybko rośnie nam dług publiczny nominalnie, to musimy płacić coraz więcej za jego obsługę, a inwestorzy pozbywają się „starych” papierów dołując ceny, aby w perspektywie kupić lepiej oprocentowane „nowe”. Wzrost rentowności obligacji oznacza, że rolowanie długu będzie dla Polski bolesne.
Tym bardziej, że przyszły rok w kasie państwa nie wygląda różowo, bo także został podporządkowany politycznej logice wyborczej. Umownie „socjal” zostaje nietknięty, a dodatkowo są jeszcze przymiarki np. do dalszego częściowego mrożenia cen energii, na co potrzeba kilka skromnych miliardów złotych. Założono, że koszty koszty obsługi długu publicznego sięgną aż 75 mld zł, co biorąc pod uwagę planowane dochody państwa (633 mld zł) oznacza, że z grubsza co dziesiąta złotówka zebraną z wszelkich podatków i danin będzie szła do kieszeni posiadaczy obligacji. To pieniądze, które można powiedzieć zostaną „przepalone”, bo w żaden sposób nie posłużą rozwojowi kraju, a jedynie uregulowaniu zobowiązań. Wszystko pod warunkiem, że rentowności obligacji dalej nie poszybują, bo wówczas koszty dodatkowo podskoczą. Zresztą w perspektywie 2027 koszt obsługi długu może przekroczyć 100 mld zł, co będzie jeszcze większym obciążeniem kasy państwa. Optymistyczne założenia, co do znaczącego wzrostu wpływów z VAT, CIT i akcyzy w przyszłym roku lepiej, aby się sprawdziły, a nie jak w tym roku okazały się gruszkami na wierzbie, bo i tak już rekordowy deficyt w przyszłym roku zostanie przekroczony i będziemy mieć powtórkę z rozrywki w postaci konieczności nowelizacji budżetu i dalszego powiększania długu publicznego, ku uciesze inwestorów ciągnących z tego ogromne zyski. A Polska będąc w takim gorsecie nierozwojowych wydatków łatwo może wpaść w tzw. pułapkę średniego dochodu…