W najnowszej projekcji inflacji NBP szacuje, że w tym roku wyniesie ona 1,8 proc., w przyszłym podskoczy do 2,7 proc., a w 2020 r. – do 2,9 proc. Zdawałoby się, że wzrost cen, choć w kolejnych latach powyżej celu inflacyjnego, będzie pod kontrolą i nic złego się nie wydarzy. Sęk w tym, że podwyżki stóp procentowych w USA i powrót kapitału do strefy dolarowej może wszystkie prognozy wywrócić do góry nogami.
Mamy obecnie bardzo ciekawą sytuację jeśli chodzi o inflację. W odczuciu wielu konsumentów, którzy codziennie robią zakupy, ceny idą w górę. Mamy również gigantyczny boom mieszkaniowy, co również winduje ceny nieruchomości. A jednak w oficjalnych statystykach inflacja wydaje się być ujarzmiona, bo dobiła właśnie do poziomu 2 proc. rok do roku, choć było to niemiłe zaskoczenie dla ekonomistów, którzy spodziewali się niższego wskaźnika. Zatem gdzie podziewają się dziesiątki miliardów złotych z rządowych programów socjalnych, z których lwia część idzie na konsumpcję, a nie na inwestycje? Kilka miesięcy temu usłyszałem pół żartem pół serio z ust cenionej ekonomistki, że zażarta bitwa Biedronki z Lidlem na ceny jest w stanie zgnieść w zarodku każdy wzrost inflacji. Owszem, konkurencja między sieciami dyskontów jest ważna, ale chyba bez przesady. I w końcu inflacja musi jednak ruszyć w górę.
Tymczasem uspokajająca projekcja NBP wskazuje, że wszem, może nam zagrażać globalne pogorszenie koniunktury, ale – przynajmniej po prognozach inflacji i PKB – nie widać wcale, aby mogło dojść do katastrofy. Tymczasem na horyzoncie czają się niebezpieczeństwa. Po pierwsze w Polsce mocno lekceważąco podchodzi się do skutków zaostrzenie polityki monetarnej w USA. Stopy są tam coraz bardziej wyższe niż w strefie euro i Anglii, co zaczyna wywoływać turbulencje na międzynarodowych rynkach finansowych: umacnia się dolar i rośnie rentowność amerykańskich obligacji. Efektem rosnącej różnicy stóp musi być odpływ kapitału do USA, także z rynków wschodzących, co nie pozostawi wyboru innym wielkim bankom centralnym, i będą one zmuszone „gonić za stopami” Amerykę.
Czy w takim scenariuszu rzeczywiście mamy szansę na utrzymanie w Polsce inflacji w ryzach i stabilny kurs złotego w tak długim horyzoncie jak maluje to NBP? Wątpię, choć na pewno byłoby to korzystne politycznie dla obecnego rządu. Mamy najniższe w historii stopy procentowe (1,5 proc.), a z NBP płyną głosy, że mogą pozostać bez zmian nawet do końca 2020 roku. Niewątpliwe, że takim scenariuszu obecny rząd miałby interes polityczny, bowiem żaden wyborca, czy zamożny czy biedny, nie jest zadowolony, kiedy drożeje mu kredyt. A przecież mamy przed sobą prawdziwy maraton polityczny: wybory samorządowe, parlamentarne, eurowybory i prezydenckie. Cały cykl wyborczy skończy się – przypadkowo – akurat w 2020 r.
Jednak idę o zakład, że jeśli stopy w USA będą nadal systematycznie rosnąć, a strefa euro też zacznie podnosić koszt kredytu, to i NBP będzie musiał „gonić stopy” i to grubo przed 2020 r. Alternatywą będzie odpływ kapitału zagranicznego, spadek wartości złotego, a co za tym idzie hydra inflacji podniesie łeb. I obecne projekcje NBP włożymy do szuflady.