Po ponad dekadzie od kryzysu finansowego banki centralne nadal nie potrafią ustabilizować swojej polityki monetarnej. Pokusa, aby kontynuować skup aktywów i obniżać stopy procentowe jest na rękę politykom, ale grozi kolejną falą taniego pieniądza i inflacją aktywów.
Często to, co ma być wyjątkowym działaniem i krótkoterminowym, przeradza się w długotrwałą politykę, z której coraz trudniej jest się wycofać. Tak jest właśnie z utrzymywaniem stóp procentowych oscylujących wokół zera oraz dodrukiem pieniądza. Te nadzwyczajne środki zostały użyte, aby uratować świat stojący po upadku Lehman Brothers na skraju finansowej katastrofy. Amerykański Fed w takim tempie dodrukowywał dolarów, że udało się ocalić gospodarkę. Taka polityka sprawiła, że b. szef Fed Ben Bernanke otrzymał miano „helikopterowego Bena”, bo przeszedł do historii stwierdzeniem, że jeśli będzie potrzeba, to dolary można zrzucać na ulice z helikoptera. W ślad za Fed poszły inne banki centralne, które nie tylko ścięły maksymalnie stopy procentowe, ale zdecydowały się również na dodruk. Wydawało się, że kiedy sytuacja się ustabilizuje, to banki centralne zakręcą kurek z pieniędzmi i podniosą stopy procentowe.
I tak się stało w USA. Kiedy wydawało się, że polityka monetarna będzie prowadzona tam „po staremu”, czyli wyprzedzała zjawiska gospodarcze i regulowała ją poprzez cenę kredytu, wmieszał się prezydent Donald Trump, który dostrzegł w Fed hamulcowego wzrostu gospodarczego w USA. Bank centralny znalazł się pod pręgierzem niespotykanej krytyki i presji politycznej i jego niezależność poważnie została wystawiona na szwank. Początkowo Fed się „stawiał”, ale wkrótce przewagę osiągnęły „gołębie” głosy, że może warto by znowu ciąć stopy procentowe i skupować aktywa. W ślad za tym idzie Europejski Bank Centralny, w którym także biorą górę poglądy, że w celu ratowania europejskiej gospodarki, a w szczególności niemieckiej, trzeba tańszego kredytu i skupu aktywów. Po ostatnim posiedzeniu EBC wiemy już, że przynajmniej do połowy 2020 r. stopy pozostaną na niezmienionym poziomie lub niższym. To otwiera pole do obniżek ceny kredytu, być może już po wakacjach.
Taka polityka EBC może służyć z jednej strony pobudzeniu inflacji (wynosi 1,3 proc. wobec celu 2 proc.), z drugiej wsparcia dla gospodarki. Jednak w obydwu przypadkach ta motywacja pociąga za sobą duże ryzyka. Po pierwsze inflacja konsumencka jest niska, ale w każdej chwili może wystrzelić jeśli doszłoby np.do wojny USA z Iranem. Baryłka ropy nie będzie kosztować wówczas 60-70 dolarów, ale 100, a może nawet 200 dolarów. Wówczas przeżyjemy szok naftowy jak w latach 70. i opanowanie inflacji będzie wymagało drastycznych podwyżek stóp procentowych. Z im niższego pułapu będą podnoszone, tym bardziej uderzą w gospodarkę. Po drugie obniżanie ceny kredytu i skup aktywów powodują inflację, ale aktywów: przede wszystkim na giełdach oraz w nieruchomościach. Napompowanie bańki spekulacyjnej na tych rynkach może być opłakane w skutkach, gdy bańka (lub bańki) pękną. Wówczas dojdzie już nie do spowolnienia gospodarki, ale recesji, i to głębokiej. Po trzecie efekt dostarczenia jeszcze tańszego kredytu dla gospodarki wydaje się dyskusyjny, bo skoro przez lata nie udało się jej rozruszać zalewem taniego pieniądza, to teraz tym bardziej się nie uda. Paradoksalnie, już obecnie kredyt w strefie euro jest praktycznie darmowy, a mimo tego gospodarka słabnie i to coraz bardziej.
Podsumowując, banki centralne… przestały prowadzić politykę monetarną, przynajmniej w dawnym słowa tego znaczeniu. Jedynym lekarstwem dla gospodarek, aby utrzymać wzrost gospodarczy, jest obecnie super tani kredyt, co oczywiście spotyka się z przyklaskiem polityków, bo tani kredyt to przecież zadowoleni wyborcy. Tyle że to droga donikąd, która może się skończyć skokiem inflacji i recesją.