Sygnały, że w Polsce można jeszcze bardziej obniżyć stopy procentowe, wynikają nie tylko z oficjalnej niskiej inflacji, ale także politycznego zapotrzebowania na tani kredyt. Można w ten sposób nakręcić konsumpcję w słabnącej gospodarce, zachęcić firmy do inwestowania, a także wydłużyć boom na rynku nieruchomości. Tyle, że kiedyś odbije się to wszystkim czkawką.
Sygnały płynące z banku centralnego o tym, że istnieje jeszcze u nas pole do obniżek stóp procentowych, pojawiają się w sytuacji, gdy przewidywany jest spadek dynamiki PKB i zamiast wzrostu na „5+”, będziemy mieli co najwyżej „4+” albo i mniej (w projekcie budżetu założono konserwatywnie 3,8 proc.).
Co może podtrzymać słabnącą gospodarkę? Jednym z instrumentów jest tańszy kredyt, czyli firmy i konsumenci zapłacą mniej od pożyczonych pieniędzy, więc ich skłonność do pożyczania powinna rosnąć. A przecież banki w Polsce cierpią w ostatnich latach na chroniczną nadpłynność (ponad 100 mld zł w całym sektorze). Zatem jest co pożyczać, tylko trzeba do tego zachęcić niższymi stopami. O ile konsumpcji prywatnej nie trzeba specjalnie poprawiać, o tyle przydałoby się ruszyć inwestycje prywatne, bo niestety one kuleją. Sęk w tym, że firmy wstrzymują się z inwestycjami często nie z powodu braku środków, lecz niepewności co do zmian legislacyjnych i braku zaufania do państwa. Dlatego akurat w tym wypadku tańszy kredyt wcale nie musi wywołać boomu inwestycyjnego. Za to może przełożyć się na napompowanie jeszcze większej spekulacyjnej bańki na rynku nieruchomości. W sytuacji, gdy banki dają odsetki jak kot napłakał, posiadacze oszczędności zabierają pieniądze z banków i lokują na rynku nieruchomości, windując ceny do poziomów przewyższających często te sprzed kryzysu nieruchomościowego sprzed dekady. O takim kierunku alokacji kapitału świadczy fakt, że ponad połowa transakcji dokonywana jest za gotówkę, bo inwestorzy szukają minimum kilku punktów procentowych zarobku więcej z najmu niż dają lokaty bankowe. Jeszcze niższe stopy spowodowałyby nie tylko większą dostępność kredytów, ale także dalszą obniżkę zyskowności lokat, a co za tym idzie ewakuowanie się kolejnych inwestorów na bardzo mocno rozgrzany rynek mieszkaniowy.
Jak na razie główna stopa procentowa wynosi 1,5 proc. i jest od kilku lat na najniższym poziomie w historii. Dotychczas sygnały z NBP mówiły o utrzymaniu tego poziomu przez obecny rok, a nawet dłużej. Sygnały o szansach na kolejną obniżkę wyglądają jak sondowanie rynku. Warto pamiętać, że mamy rok wyborczy i tańszy kredyt miałby znaczenie polityczne, bo przecież wyborców interesuje wysokość rat kredytu, tak samo jak wysokość rachunku za prąd. A w tym ostatnim przypadku rząd przecież robi wszystko, aby nie narazić się na gniew wyborców z powodu słabej polityki energetycznej. Jednak polityka pieniężna to nie domena rządu, lecz niezależnej Rady Polityki Pieniężnej i NBP. Jednak trzeba pamiętać, że kluczowe stanowiska zostały obsadzone tam kandydatami z nowego rozdania politycznego, co także ma swoje znaczenie.
Ewentualne sprowadzenie stóp procentowych do jeszcze niższego poziomu pomogłoby w tzw. konwergencji ze strefą euro, bo tam stopy są zerowe. Byłoby to korzystne, gdyby Polska chciała wejść do strefy euro, a tak nie jest. Więc jak na razie niższe stopy miałyby służyć przede wszystkim stymulowaniu
słabnącej gospodarki tańszym kredytem. Jednak jak uczy doświadczenie, za romans z tanim kredytem przyjdzie kiedyś zapłacić, gdy inflacja ruszy w górę. Jak na razie oficjalne dane mówią o spadku inflacji, ale wcześniej czy później w rozwijającej się gospodarce hydra inflacji podniesie głowę. I stopy pójdą w górę.