Zaskakujący wielu analityków i ekonomistów skok inflacji w kwietniu do 2,2 proc. jest poważnym ostrzeżeniem, że miodowe lata z bardzo niskim wzrostem cen się właśnie skończyły. I za pasem mamy podwyżki stóp procentowych szybciej niż planowano.
Ze świeczką było szukać tego, kto przypuszczałby, że w kwietniu (na razie szacunkowo) ceny podskoczą aż do 2,2 proc. (rok do roku) a miesiąc do miesiąca – 1,1 proc. A jednak stało się. Wszystko przez mocny wzrost cen żywności oraz paliw, czyli wydarzyło się to, co obserwowali wszyscy konsumenci na sklepowych półkach oraz na stacjach benzynowych. Żywność drożej, bo z jednej strony mamy pokłosie zeszłorocznej suszy (w tym roku także nie jest lepiej pod tym względem), a z drugiej gigantyczne transfery socjalne na czele z 500+ w dużej mierze przeznaczane są na konsumpcję, co podtrzymuje wzrost gospodarczy, ale popyt sprzyja też podnoszeniu cen. Taki odłożony efekt konsumpcyjnego boomu musiał w końcu znaleźć swoje odbicie w cenach. Sytuacja z cenami paliw też nie powinna dziwić klientów stacji benzynowych, bo – szczególnie przed majówką – na własnej skórze przekonali się jak galopują ceny. To z kolei efekt umacniającego się dolara i drożejącej ropy, ale swoje robi też polityka podatkowa państwa. Cena benzyny jest obłożona u nas wysokimi daninami, a wprowadzona niedawno opłata paliwowa zaczyna wychodzić bokiem. Bo między bajki można włożyć polityczne zapewnienia, że państwowe koncerny wezmą jakikolwiek podatek na „klatę”, aby przypadkiem nie obciążyć nim podatników. W sumie wydarzyło się coś, co musiało się wydarzyć.
Otwarte pytanie pozostaje: co dalej? Z jednej strony nie ma wcale inflacyjnego dramatu, bo 2,2 proc. to nadal poniżej celu inflacyjnego 2,5 proc. Ale skok w skali zaledwie miesiąca z 1,7 do 2,2 proc. zapewne skłoni wielu analityków i ekonomistów do mniej optymistycznych prognoz pod tym względem. W najbliższych miesiącach może się okazać, że nie tylko cel inflacyjny został osiągnięty, ale dalszy pochód cen mamy w kierunku 3,5 proc., czyli górnej granicy dopuszczalnych wahań. A to oznaczałoby konieczność podwyżek stóp procentowych być może szybszych niż dopiero po 2020 roku, jak powszechnie zakładano. Tym bardziej, że coraz głośniej nieoficjalnie mówi się, że w Radzie Polityki Pieniężnej stopniowo przybywa zwolenników podwyżek stóp procentowych, którzy mogą osiągnąć większość wystarczającą do przegłosowania „gołębiej” mniejszości, która gotowa jest utrzymywać jak najniższe stopy do ostatniego momentu, aż hydra inflacji mocno podniesie swój łeb.
To nie tylko dylemat czysto ekonomiczny, ale także polityczny. Stabilizacja od wielu lat stóp procentowych na rekordowo niskim poziomie (1,5 proc. główna) doprowadziła do sytuacji, w której wielu konsumentów przyzwyczaiło się do bardzo taniego kredytu, zaciągnęło wielomiliardowe zobowiązania np. na nieruchomości. I podwyżka stóp byłaby dla nich bardzo niemiłą niespodzianką, bo tak naprawdę przestali traktować to jako czynnik ryzyka.Tym bardziej bolesne może okazać się „twarde lądowanie” kredytowe. I tu wkracza do gry polityka. Jesteśmy obecnie w pierwszej połowie blisko dwuletniego cyklu wyborczego. Przed nami eurowybory, potem na jesieni wybory parlamentarne, a wiosną przyszłego roku – prezydenckie. Każdy wyborca to przecież konsument, a wielu jest dodatkowo kredytobiorcami. Zatem każda podwyżka stóp procentowych może zostać odebrana negatywnie, jako zaprzeczenie politycznej retoryce sukcesu gospodarczego. A rozczarowany kredytobiorca, którzy musi zanieść do banku więcej odsetek, łatwo może stać się rozeźlonym wyborcą, który da upust swojemu niezadowoleniu przy urnie wyborczej. Dlatego z ogromnym zainteresowaniem należy obserwować nie tylko kolejne wieści z frontu inflacyjnego, ale także polityczne tło ewentualnej decyzji o podwyżce stóp procentowych (lub jej braku). Niestety, czysta polityka wymieszała się z ekonomią w polityce monetarnej nie tylko u nas, czego dowodem jest chociażby Fed.