Stało się. Dane GUS potwierdzają, że mieliśmy w końcówce roku mocne hamowanie gospodarki i musimy zapłacić cenę za spowolnienie w strefie euro, a szczególnie u naszego największego partnera – Niemiec
Statystyki potwierdziły to, co sygnalizowali ankietowani menedżerowie oraz ekonomiści. Jednak hamulec w dynamice produkcji przemysłowej został zaciągnięty o wiele mocniej niż prognozowano – wzrost produkcji przemysłowej w grudniu wyniósł ledwie 2,8 proc., podczas gdy jeszcze w listopadzie było to 4,7 proc. Również w relacji miesiąc do miesiąca mamy mocny spadek, bo aż o 11,5 proc. (w listopadzie „tylko” 3,6 proc.). Z danych płyną bardzo niepokojące wnioski dla naszej gospodarki, która w zeszłym roku rozpędziła się do 5 proc. i już najwyraźniej straciła swój impet. Po pierwsze jest pewne jak w banku, że wzrost PKB w tym roku będzie niższy niż w 2018 r. Im słabsze wyniki przemysłu, tym większe prawdopodobieństwo, że nie będzie to „mocna czwórka”, tylko wzrost może oscylować wokół 4 proc. Zresztą rząd założył konserwatywnie w tegorocznym budżecie, że PKB urośnie realnie o 3,8 proc. W poprzednich latach takie konserwatywne założenia były przebijane przez szybciej pędzącą gospodarkę (na 2018 r. założono w budżecie 3,9 proc., a prawdopodobnie będzie ok. 5 proc.) Tym razem może się okazać, że prognoza wzrostu będzie o wiele bardziej zbliżona do wykonania. Wszystko zależeć będzie od koniunktury w Unii Europejskiej, a przede wszystkim w Niemczech, a stamtąd niestety płyną co rusz niepokojące sygnały o coraz większych kłopotach gospodarczych. Czkawką odbija się wojna handlowa USA kontra reszta świata, a dodatkowo niepewność związana z Brexitem. Niestety, bez mocnej gospodarki Niemiec nie ma co marzyć o wysokiej dynamice u nas, bowiem wiele firm jest powiązanych kooperacyjnie i wprost uzależniona od zamówień płynących od naszego zachodniego sąsiada. I właśnie to zamówienia eksportowe u nas kuleją od dłuższego czasu, co sprawia, że firmy nie zwiększają produkcji (zapasy są kosztem) i zwlekają z dodatkowymi inwestycjami, bo nie mają pewności czy znajdą odbiorców na nadwyżkę swoich wyrobów.
Jednak nasza gospodarka wisi nie tylko na Niemcach i zamówieniach eksportowych, ale także zależy od sytuacji na rynku wewnętrznym, gdzie decydują czynniki lokalne. I tutaj niestety nie ma dobrych wieści np. z branży budowlanej, która przez wiele kwartałów dokładała swoją cegiełkę do bardzo szybkiego wzrostu PKB, bo dynamika produkcji przemysłowej rosła nawet o ponad 20 proc. Dziś to już przeszłość. Dane za grudzień mówią o 12,2 proc. wzroście, podczas gdy w listopadzie było to 17,1 proc. (rok do roku). I znowu nie możemy mówić o niespodziance, bowiem menedżerowie z budowlanki od długiego czasu sygnalizują, że nad branżą zbierają się ciemne chmury z powodu deficytu rąk do pracy i drożejących materiałów budowlanych, co podnosi koszty i zatapia rentowność starych kontraktów. W efekcie firmy budowlane omijają wiele przetargów, uznając je za zbyt ryzykowne. Także takich, gdzie po drugiej stronie są środki publiczne, gdyż nadal nierozwiązany jest palący problem rewaloryzacji kontraktów. O ile wstępnie uzgodniono zasady i wielkość rewaloryzacji w nowych kontraktach, to w sprawie starych nie ma podobno takich możliwości, co powoduje, że wykonawcy zapewne pójdą do sądu. Niestety, pod względem braku rewaloryzacji powtarza się sytuacja z 2012 r., kiedy mieliśmy serię upadłości w branży budowlanej.
Podsumowując, w nowy rok weszliśmy z kulającym przemysłem i słabnącą budowlanką, co odbije się na tempie wzrostu PKB. Pytanie tylko jak bardzo boleśnie. W tej sytuacji lepiej, aby w otoczeniu zewnętrznym Polski nie wydarzyły się jakieś „czarne łabędzie” związane z globalną koniunkturą (wojna handlowa, kryzys w strefie euro, chaotyczny Brexit bez umowy) bo powody do zmartwień mamy i bez tego.