Kierunek rozwoju polskiej energetyki na najbliższe lata wydaje się przesądzony: rząd stawia na polski węgiel i nowe moce wytwórcze oparte na węglu. Ale czas „życia” budowanych obecnie bloków to 30-40 lat, więc realizując taką politykę warto zadać kluczowe pytanie: na jakim węglu będą one kończyć swój żywot? Dziś sprawa jest jasna: polskie elektrownie mają być opalane polskim węglem ze Śląska i zagłębia lubelskiego.
Jednak za dekadę lub dwie nie będzie to już takie oczywiste, bo śląskie kopalnie z uwagi na warunki geologiczne i zagrożenie metanowe albo będą wygaszać wydobycie, albo je ograniczać. Na lubelszczyźnie są bogate pokłady węgla, ale przy dającym się przewidzieć deficycie surowca ze śląskich kopalń trzeba by tam budować nowe kopalnie. Albo? No właśnie, przyjąć, że będziemy węgiel importować w coraz większej ilości. I to ze złoż odkrywkowych, które są tańsze w eksploatacji, a co za tym idzie będzie się opłacało przewieźć węgiel z drugiego końca świata do naszych portów. Pozostaje jeszcze surowiec rosyjski, którego transport do naszych granic jest de facto dotowany, więc i cenowo jest konkurencyjny. Jednak w ostatnich latach przekonaliśmy się, że ze względów politycznych ten kierunek importu jest niepożądany. Zatem bardzo prawdopodobne, że nasze nowe elektrownie węglowe będą zdane na coraz droższy węgiel krajowy, którego będzie coraz mniej, albo import np. z Australii, ale wówczas o cenie będą decydować notowania w portach ARA. Tam już polityka energetyczna Polski nie sięga, i trzeba będzie płacić tyle, ile zażyczą sobie kontrahenci. Wątpliwe, czy taki scenariusz i jego koszty jest brany obecnie pod uwagę.
Oczywiście, podnoszone są głosy, szczególnie w branży energetycznej, że węgla w Polsce nie zabraknie, bo będziemy go coraz mniej potrzebować, bo budujemy coraz bardziej zaawansowane technologicznie kotły, które potrzebują coraz mnie paliwa do produkcji tej samej ilości energii. Ale nie zmieni to faktu, że budowa tak dużych jednostek mocy opartych o węgiel jest w skali europejskiej ewenementem. Podczas majowego Europejskiego Kongresu Gospodarczego w Katowicach może było na jednym z paneli poświęconych energetyce usłyszeć wręcz, że jesteśmy „wyspą inwestycyjną w duże moce wytwórcze”. Bo inne kraje idą w kierunku energetyki rozproszonej, opartej o zróżnicowane źródła wywarzania, od OZE po siłownie gazowe. Nie mówiąc już o energetyce prosumenckiej, czyli produkowaniu prądu przez konsumentów, którzy nadwyżkę oddają do sieci. Jednak polityka energetyczna naszego państwa nie sprzyja regulacjami rozwojowi wspomnianych źródeł rozproszonych, z obawy, że staną się one konkurencją dla węgla. To błędne wnioskowanie, bo system energetyczny musi być oparty o energetykę systemową, której podstawą w naszych warunkach są bloki węglowe, albo w przyszłości atomowe. Energia wytwarzana z OZE, głównie z wiatru, przy naszych dość słabych warunkach wietrzności, z natury stanowić będzie „zieloną” rezerwę. Nie mówiąc już o rzeszy prosumentów, którzy dokładnie mogą pełnić taką samą rolę, jedynie wspomagającą dla systemu, ze swoją „energetyką pozalicznikową”.
Pewne jest jedno: zapotrzebowanie na prąd w Polsce będzie rosło, skoro zakładamy, że gospodarka będzie rozwijać się tempie minimum 3 proc. rocznie. Według różnych szacunków, będzie to wzrost o 1-2 proc. rocznie. Czyli w Polsce musi przybywać nowych mocy, bo przecież część przestarzałych, nisko sprawnych bloków, trzeba będzie definitywnie wyłączyć.
Dlatego debata publiczna o docelowym miksie energetycznym w Polsce wcale się nie zakończyła wraz z decyzjami o budowie kilku wielkich siłowni, jak np. w Kozienicach i Opolu. To rozwiązało problem tylko na najbliższe lata. Tak naprawdę to dopiero początek debaty, więc warto po raz kolejny przemyśleć w jakim kierunku ma iść polska energetyka. Co kilka lat trzeba będzie wprowadzać do obrotu po kilka gigawatów nowych mocy. Pytanie o źródła, skoro już teraz można założyć, że budowane obecnie bloki rozpoczną pracę na polskim węglu, ale zakończą na importowanym.