Przyszłość systemu emerytalnego

 

Kiedy pod koniec lat 90. zeszłego wieku rząd premiera Jerzego Buzka rozpoczynał reformę emerytalną przekaz jej towarzyszący był prosty i czytelny: oto miliony Polaków wreszcie będą na własnych kontach w OFE odkładali realne składki, które będą do nich należały, będzie można je dziedziczyć, a wysokość emerytury zależeć będzie od tego, ile sobie ze składek uzbierają. To było wówczas szalenie ważne, bo Polacy nie mieli wątpliwości czym jest ZUS  i co dzieje się z ich pieniędzmi odprowadzanymi tam ze składek. Dobitnie podsumował to prof. Robert Gwiazdowski na konferencji WallStreet w Karpaczu w 2014 r.: „Byłem przez 1,5 roku szefem rady nadzorczej ZUS i wiem co tam jest. Proszę państwa, tam nic nie ma!”. To dlatego do OFE zapisało się tak wiele milionów Polaków, co przeszło oczekiwania twórców reformy.

Ale powstanie OFE było czymś więcej niż tylko kolejnym filarem emerytalnym. Było umową społeczną, jedną z najważniejszych w ciągu ćwierćwiecza zawartych przez państwo z obywatelami. Uczestnicy OFE byli przekonani, że państwo umawia się z nimi, i że państwo PRL, któremu nikt nie ufał, to przeszłość. Pacta sunt servanda. Umów należy dotrzymywać. Niestety, ta rzymska maksyma okazała się po raz kolejny w Polsce pustym sloganem. Gdy za rządów PO-PSL w kasie państwa zaczęło brakować pieniędzy, rządzący postanowili sięgnąć tam, gdzie one realnie się znajdowały, czyli do kont OFE. Część środków ulokowanych w obligacjach przejęło państwo, a przyszli emeryci zostali uszczęśliwieni wirtualnymi zapisami na kontach w ZUS, gdzie – przypomnę prof. Gwiazdowskiego – „nic nie ma”. Ten państwowy skok na kasę i de facto złamanie umowy społecznej było możliwe dzięki temu, że nie został jasno określony przez twórców reformy emerytalnej w latach 90. status środków w OFE. Trudno dziś przesądzić, czy było to niedopatrzenie legislacyjne, celowe działanie czy też uznanie, że prywatny status pieniędzy w OFE – jak mawia polityczny klasyk – to „oczywista oczywistość”. Ubierając to znowu w rzymską maksymę: „clara non sunt interpretanda”, czyli co jasne, nie trzeba wyjaśniać.

Tak czy inaczej, okazało się, że status prywatny środków zgromadzonych w OFE można było podważyć za pomocą orzeczeń Sądu Najwyższego i Trybunału Konstytucyjnego. Okazało się, że to fundusze publiczne. W ten sposób prawnie, i to na najwyższym szczeblu, usankcjonowano złamanie umowy społecznej z lat 90. Nagle posiadacze kont OFE dowiedzieli się, że otrzymywane wyciągi z funduszy na ich nazwisko wcale nie oznaczają, że zgromadzone pieniądze należą do nich, tylko że są funduszami publicznymi, z którymi panstwo może zrobić co chce. A skoro może, to zabrało z kont środki ulokowane w obligacjach, przy okazji rozpętując wokół OFE, rynku kapitałowego i giełdy prawdziwy „seans nienawiści”, czego ukoronowanie było nazwanie giełdy – „kasynem”. Stało się w czasie rządów koalicji PO-PSL, która – przynajmniej teoretycznie – powinna hołdować wartościom liberalnym i zasadom wolnorynkowym.

W efekcie OFE zostało propagandowo obrzydzone Polakom, na części składek ulokowanych w obligacjach rękę położyło państwo, a polska giełda z haniebnym piętnem „kasyna” przez wiele lat została zepchnięta na margines światowej hossy. Taką cenę zapłaciliśmy za brak określenia jako prywatnych środków w OFE.

Ale nadeszła druga runda walki o resztę składek w OFE za rządów PiS. Wicepremier Mateusz Morawiecki chce zamknąć niepewność co do OFE i uporządkować tę sprawę „raz na zawsze”. Polityka godna pochwały, bo słabość i niepewność wokół OFE były przez ostatnie lata piętą achillesową polskiego rynku kapitałowego. Środki z OFE (75 proc.) mają zostać zapisane na indywidualnych kontach przyszłych emerytów, zaś 25 proc. trafi do Funduszu Rezerwy Demograficznej. Ta ostatnia danina będzie zatem swoistą ceną zapłaconą państwu za to, że 75 kasy z OFE będzie na kontach Polaków. I tu dochodzimy do kluczowej sprawy: statusu środków na tych kontach.

Jak pokazała reforma z lat 90. brak precyzyjnego określenia statusu środków w OFE dała pole do wykładni niekorzystnej dla posiadaczy kont. Dlatego tak ważne jest, aby w nowych przepisach zostało bez żadnych wątpliwości rozstrzygnięte, że są to środki prywatne. Aby, ani Sąd Najwyższy, ani Trybunał Konstytucyjny, nie musiały już się tym zajmować. To będzie jedyna gwarancja, że tego, co pozostanie z OFE w postaci realnych pieniędzy nie przejmie w przyszłości państwo, dając w zamian zapis księgowy w ZUS.

Prezes Polskiego Funduszu Rozwoju Paweł Borys podczas konferencji Wall Street w czerwcu złożył ważną deklarację: „Pieniądze w systemie, który zastąpi OFE, będą prywatne jak lokaty bankowe”. Oczywiście wypłaty z prywatnych kont emerytalnych musiałby podlegać ograniczeniom kwotowym i czasowym, ale sama taka zmiana statusu środków z publicznych na prywatne miałaby fundamentalne znaczenie.

Jeśli w trakcie prac legislacyjnych stanie się i inaczej, i po raz drugi środki z OFE zostaną uznane jako publiczne, albo niedookreślone, to przekonanie Polaków do nowych pomysłów rządu, aby długoterminowo oszczędzali na emeryturę, będzie z kategorii science fiction. Bo przecież, skoro państwo złamało raz emerytalną umowę społeczną, potem drugi raz, to czemu nie miałoby tego zrobić po raz kolejny?