Na rynku obligacji robi się coraz ciekawsza sytuacja, nie tylko za sprawą nie spłaconych papierów GetBack, ale przede wszystkim wzrostu rentowności obligacji amerykańskich, co uderza także w polski dług i złotego. Właśnie to nie krajowa inflacja, ale wydarzenia na międzynarodowych rynkach mogą sprawić, że stopy w Polsce pójdą w górę szybciej niż się przypuszcza.
Wystarczy spojrzeć na rentowności, aby zobaczyć, że na rynku dzieje się coś szczególnego. Rentowność amerykańskich „dziesięciolatek” doszła do 3,11 proc. – najwyżego poziomu od 2011 r. W Ameryce na giełdach panuje lęk, że wzrost inflacji skłoni bank centralny Fed do rychłych podwyżek stóp procentowych. W takim scenariuszu wywołałoby to gigantyczne zmiany w alokacji globalnego kapitału, bo inwestorzy zaczęliby przerzucać go do USA, w oczekiwaniu na wyższe zyski. Nieuniknionym skutkiem takiego ruchu byłoby po pierwsze umocnienie dolara względem głównych walut, co odbiłoby się także rykoszetem na złotym. A po drugie, decyzje Fed mogą wywołać reakcję łańcuchową innych banków centralnych, które chcąc zahamować odpływ kapitałów też musiałaby podnieść cenę kredytu.
Znamienne, że od połowy kwietnia idą w górę także rentowności polskich obligacji rządowych, które ostatnio przebiły poziom 3,3 proc. W sumie papiery amerykańskie i polskie dzieli tak minimalna różnica, że biorąc pod uwagę potencjały obydwu gospodarek i wiarygodność, można zaryzykować pogląd, że albo amerykańskie obligacje są za tanie, albo polskie za drogie. W tym drugim scenariuszu, inwestorzy mogą zareagować na dalszy wzrost rentowności w USA, oczekiwań inflacyjnych i prawdopodobnych podwyżek stóp procentowych, sprzedając polskie papiery i złotego.
Zresztą nasza waluta ma ostatnio słabą passę: euro kosztuje blisko 4,30 zł, a dolar dochodzi do 3,65 zł. Dalsza wyprzedaż polskiego długu i zamiana złotówek na twarde waluty, np. dolary, może spowodować, że Rada Polityki Pieniężnej zostanie zmuszona jednak do podwyżek stóp procentowych, na co obecnie nie ma zupełnie ochoty. Prezes NBP Adam Glapiński dał do zrozumienia, że rekordowo niskie stopy procentowe (główna wynosi 1,5 proc.) mogą zostać utrzymane nawet aż do końca 2020 r. Oznaczałoby to, że tani kredyt w Polsce utrzyma się jeszcze przez dwa i pół roku. To bardzo długa perspektywa, ale z punktu widzenia politycznego przełożyłoby się to na tani kredyt aż do zakończenia całego cyklu wyborczego w latach 2018-2020. Tyle, że taki scenariusz wcale nie musi się ziścić, ponieważ wymienione powyżej zmiany na rynkach międzynarodowych mogą sporo namieszać.
W Polsce na rynku wewnętrznym mamy dziwną sytuację, którą prezes Glapiński określił nawet mianem „cudu bezinflacyjnego”. Otóż inflacja nie rośnie, mimo że gospodarka rozwija się w tempie 5 proc., a pensje rosną jak na drożdżach – rok do roku blisko 8 proc. Pomimo wysokiej konsumpcji prywatnej, wspartej gigantycznymi transferami socjalnymi, nie widać przełożenia tego na stopę inflacji. Wśród ekonomistów można usłyszeć nawet żart, że wojna cenowa między sieciami dyskontów Lidl i Biedronka jest w stanie zgasić każdą inflację w Polsce, ale odkładając na bok żarty, ta sytuacja wydaje się zastanawiająca. Nawet jeśli inflacja w Polsce utrzymana zostanie w ryzach, to założenie, że RPP nie będzie zmuszona zareagować na zmiany stóp i alokację kapitału na świecie, wydaje się ryzykowne. Dlatego warto śledzić wydarzenia w USA, skutki wzrostu cen ropy naftowej i decyzje Fed. Skoro na rynku krajowym jest na razie bezpieczenie, to zagrożenie może przyjść z zewnątrz. A ze wzrostem rentowności obligacji i stóp procentowych globalnie nie sposób dyskutować, bo pozostają poza zasięgiem.