Giełdowa koniunktura powinna teoretycznie wyprzedzać zmiany w gospodarce od sześciu do dziewięciu miesięcy. Tymczasem w Polsce mocno spadają indeksy, pomimo że gospodarka rozwija się w tempie 5 proc. Albo kompletnie popsuł się giełdowy barometr, albo bessa jest za progiem, a zapalnikiem będą wydarzenia na międzynarodowych rynkach.
Indeks WIG20 walczy o utrzymanie się powyżej poziomu 2100 pkt., a jeszcze w styczniu był powyżej 2600 pkt. Taka skala spadku wskazuje już obecnie na rozpoczęcie bessy. Poza branżą gier komputerowych trudno szukać jasnego punktu na mapie inwestycyjnej. Debiutów jest tyle, co kot napłakał, za to dynamicznie przybywa spółek, i to dużych, często o długiej karcie giełdowej, które właściciele wycofują z obrotu. Sprzyjają temu właśnie niskie wyceny rynkowe.
Na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, że warszawska giełda znajduje się w jakimś innym kraju niż Polska, ponieważ wzrost gospodarczy jest bardzo solidny, rośnie produkcja przemysłowa i konsumpcja, mamy gigantyczny boom budowlany, stopy procentowe są na najniższym poziomie w historii, a inflacja – przynajmniej na razie – jest trzymana w ryzach. Dlatego w tym miejscu warto zadać pytanie: dlaczego jest tak źle, skoro jest tak dobrze? I czy inwestorzy giełdowi mylą się w swoich decyzjach inwestycyjnych?
Powody słabnącej koniunktury na GPW są zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne. Niestety, nie wystarczy do hossy na parkiecie, aby wskaźniki gospodarcze w Polsce były wysokie, a kapitał był rekordowo tani. Liczy się też wiele innych elementów, które przesądzają o tym, czy inwestorzy kupują czy sprzedają akcje spółek. Bo z żadnego wskaźnika gospodarczego nie udało się jeszcze jak na razie nikomu wypłacić ani grosza dywidendy ani podnieść o ułamek procenta kurs akcji. Tymczasem od blisko trzech lat wiele spółek kontrolowanych przez państwo zostało tak upolitycznionych, że czasem trudno nawet nadążyć za zmianami na fotelach prezesów, członków zarządów i rad nadzorczych. Taka karuzela fatalnie wpływa na postrzeganie stabilności zarządzania firmami, nie mówiąc już o realizacji jakiejkolwiek długofalowej strategii. Do tego zmiany personalne odbywają się w tajemniczych okolicznościach, inwestorzy mniejszościowi często nie wiedzą dlaczego ktoś odszedł, czy zrobił coś złego dla spółki, czy tylko naraził się komuś politycznie „na górze”. Poza tym polityka gospodarcza rządu zmusza wiele spółek do podejmowania decyzji, które są przede wszystkim na rękę głównemu państwowemu właścicielowi, a pozostałych nikt nawet nie pyta o zdanie. Świetnie widać to po decyzjach o zaangażowaniu energetyki w ratowanie górnictwa. Fatalny efekt ma niewypłacanie udziału w zysku przez wiele firm znanych z regularnej polityki dywidendowej (np. KGHM). Bulwersujące dla inwestorów może być dzielenie się wynikami, ale tylko z załogami, bo przecież trzeba politycznie utrzymać spokój społeczny i nie drażnić związków zawodowych (JSW). Podsumowując, w ostatnich latach polityka właścicielska państwa tyle nabroiła na parkiecie, że walnie przyczyniła się do obrzydzenia giełdy inwestorom instytucjonalnym i indywidualnym. Politycy zawalili też na całej linii w sprawie sprywatyzowania środków w OFE. 75 proc. majątku miało zostać zapisane na prywatnych kontach Polaków już przed rokiem, a tu o tym ani widu, ani słychu. Dlatego rośnie podejrzenie, że OFE – w razie problemów z budżetem – grozi całkowita nacjonalizacja, bo, co warto przypomnieć, nadal mają status środków publicznych. A to byłby prawdziwy koszmar dla prywatnych współwłaścicieli, którzy w akcjonariacie nie chcą mieć państwa i realizowania jego polityki gospodarczej. Warto również podkreślić znaczenie strzału w plecy giełdy, jak można określić aferę GetBack, która podcięła zaufanie do regulacji i kontroli na naszym rynku od KNF, przez audytora po nadzór korporacyjny. 17 lipca spółka powinna świętować pierwszą rocznicę debiut na GPW, a jedyne co będzie, to poczucie zażenowania i wstydu, że taka firma została wpuszczona do grona notowanych spółek.
Jednak prawdziwe zagrożenie dla koniunktury giełdowej nadciąga z zagranicy, i to na wielu frontach. Nieobliczalna polityka prezydenta Donalda Trumpa powoduje, że świat znalazł się na krawędzi wojny handlowej, co jest najkrótszą drogą do podcięcia koniunktury na światowych giełdach. Wiele korporacji prowadzi biznes w skali globalnej i musi taka polityka uderzyć w ich wyniki. Inwestorom spędza sen z powiek także zaostrzenie polityki monetarnej przez Fed. Ostatnia podwyżka stóp do 1,75-2,0 proc. i zapowiedź kolejnych takich ruchów poskutkuje gigantycznymi przepływami kapitału do USA z rynków wschodzących, strefy euro i Azji. Wywołuje to już wzrost wartości dolara i rentowności amerykańskich obligacji skarbowych. W sumie to mieszanka dość wybuchowa jak dla giełd. Na pozagiełdowe efekty działań Fed nie trzeba będzie długo czekać. Zmusi to pozostałe wielkie banki centralne do gonienia za stopami w USA oraz definitywnego zakończenia dodruku pieniądza. W sumie, dekada taniego pieniądza rozpoczęta po kryzysie finansowym 2008 r. na naszych oczach właśnie się kończy. A skoro na największych giełdach światowych drżą ręce inwestorów, to trudno będzie oczekiwać, aby na naszym rynku było inaczej. I nie pomoże tu żadna nowa strategia dla polskiego rynku kapitałowego, bo w walce z globalnymi trendami po prostu nie mamy szans.