Notowania złota pokonały próg 1500 dol. za uncję i cenny kruszec jest najdroższy od ponad sześciu lat. To sygnał, że ryzyko geopolityczne dla inwestorów coraz szybciej rośnie i szukają „bezpiecznej przystani”. U nas syndromem tego jest wyprzedaż złotego.
Zamieszki w Hongkongu, panika finansowa w Argentynie, napięcie na linii USA-Iran oraz wojna handlowa z Chinami coraz bardziej spędzają sen z powiek globalnych inwestorów. A kiedy rośnie niepewność, chętniej zwracają się w kierunku aktywów uważanych za „bezpieczne przystanie”, czyli np. złota i „mocnych walut”. Dlatego od początku sierpnia cena złotego kruszcu podskoczyła aż o sto dolarów na uncji, co jest ewenementem w notowaniach i świetnie obrazuje skokowe pogorszenie nastrojów na rynkach.
A wydarzyć się może bardzo wiele: od wojny w Zatoce Perskiej po stan wyjątkowy w Hongkongu. Każdy z tych zapalników może przynieść wręcz niewyobrażalne skutki dla rynków finansowych jako klasyczny „czarny łabędź”. Wojna z Iranem byłaby ciosem dla cen ropy naftowej, która mogłaby pokonać granicę 100 dol. za baryłkę, co uderzyłoby w czołowe gospodarki świata, wywołując inflację. Z kolei wymknięcie się sytuacji w Hongkongu spod kontroli komunistycznego rządu w Pekinie groziłoby zachwianiem stabilności politycznej w Azji i w konsekwencji paniką na rynkach akcji oraz obligacji. Na razie inwestorzy na tych rynkach trzymają nerwy na wodzy, ale w każdej chwili mogą im puścić, tym bardziej, że ceny aktywów po wieloletniej hossie nakręconej dodrukiem dolarów i ultraniskimi stopami procentowymi są bardzo wysoko. Można zaryzykować pogląd, że wystarczy iskra, aby nastąpiła paniczna ewakuacja morza inwestorów przez wąskie drzwi, a to może spowodować klasyczny krach giełdowy. Szczególnie narażone na finansowe ciosy są emerging markets, do których nadal kapitałowo należymy pomimo że FTSE Russell awansował nas już do elitarnego grona gospodarek rozwiniętych. Co może się wydarzyć na rynku rozwijającym się widać po przykładzie Argentyny, która przeżyła horror: w jeden dzień waluta straciła na wartości jedną piątą, a giełda zanurkowała o 30 proc. Oczywiście Argentyny nie można porównywać z Polską, bo to „bankrut recydywista”, ale mimo wszystko także jedna z największych gospodarek Ameryki Południowej.
U nas pomruki niepokojów inwestorów widać po zawirowaniach na rynku walutowym – złoty mocno osłabił się do dolara, euro i franka, który kosztuje już ponad 4 zł. Dalszy wzrost niepewności na świecie może spowodować, że przywitamy się z euro po 4,50 zł i dolarem po 4 zł. I w tej sytuacji jakakolwiek próba obniżenia stóp procentowych w Polsce byłaby samobójstwem finansowym, ponieważ mogłaby spowodować ucieczkę od złotego i wyprzedaż obligacji, z grubsza 30 proc. mamy denominowane w walutach obcych. Konsekwencją byłby wzrost inflacji, która i tak już bez zewnętrznych stymulacji jest coraz wyższa i przekracza cel inflacyjny NBP. A raz podbita inflacja jest trudna do ponownego opanowania bez znaczących kosztów gospodarczych oraz społecznych. W sumie wiele wskazuje na to, że nasz mały cud gospodarczy się właśnie kończy i jeśli partia rządząca jeszcze jesienią
wygra wybory na oparach światowej koniunktury, to kolejne cztery lata mogą być okresem gospodarczej prawdy, która zweryfikuje socjalne rozdawnictwo w ramach możliwości budżetu oraz mocarstwowe plany infrastrukturalne, których stale przybywa.