Finanse publiczne

Zgodna obniżka w krótkim czasie perspektywy ratingowej Polski przez dwie czołowe firmy oceniające wiarygodność kredytową to najpoważniejsze ostrzeżenie od lat, że finanse publiczne zmierzają w fatalnym kierunku i czas skończyć z życiem na kredyt, bo możemy skończyć jak Grecja czy Rumunia. Niestety, pat polityczny w kraju i brak społecznej akceptacji dla ograniczenia wydatków i zwiększenia dochodów państwa wskazuje, że idziemy na ścianę z długiem publicznym, czyli do „pięknej katastrofy”.

Zmiana perspektywy ratingu na negatywną przez agencje Fitch i Moody’s to jeszcze nie czerwona kartka dla polskich finansów, ale żółta i to wysoko trzymana, bo często bywa wstępem do obniżenia samego ratingu, co wywoła turbulencje na rynku długu i z kursem złotego. Na razie zmiany perspektywy zostały przyjęte przez rynek nad wyraz spokojnie, ale to cisza przed burzą, szczególnie jeśli coś złego wydarzyłoby się ze wzrostem gospodarczym, bo tak naprawdę staliśmy się zakładnikami tego wskaźnika. Jeśli wzrost PKB siądzie, albo doszłoby do recesji, to przy obecnych innych wskaźnikach zadłużenia, a przede wszystkim jednych z najwyższych w Europie kosztach obsługi długu, może zajrzeć nam w oczy tzw. techniczna niewypłacalność, czyli konieczność zwrócenia się po pomoc do międzynarodowych organizacji finansowych, takich jak MFW. To wcale nie scenariusz science fiction.

Polskie finanse publiczne z każdym rokiem przedstawiają coraz bardziej niepokojący obraz, ponieważ dług publiczny rośnie w galopującym tempie. Życie na kredyt motywowane chęcią utrzymania władzy przez kolejne rządy od 2015 roku doprowadziło do gigantycznego wzrostu nominalnego długu, a także do wzrostu w relacji do PKB. Bardzo prawdopodobnie już w tym roku przekroczymy 60 proc. próg liczony wg metodologii unijnej, który w warunkach krajowych zafałszowuje metodologia Polskiego Długu Publicznego, która wskazuje na niższy poziom, bowiem nie uwzględnia całego zadłużenia instytucji rządowych i samorządowych, a przerzucanie kosztów funkcjonowania państwa do długu poza kontrolą parlamentarną (fundusze przez PFR i BGK) stało się symbolem rządowej kreatywnej księgowości, aby stale mieć pod ręką kasę na wydatki miłe wyborcom i wygrać kolejne wybory. Kiedy w 2023 roku zmieniła się władza okazało się, że dłużne zabawki pozostawione przez poprzednią formację są całkiem przydatne i pod tym względem mamy zachowaną ciągłość logiki rządzenia, polegającej na faktycznym ukrywaniu części długu poza budżetem. Takiej polityki nie można prowadzić wiecznie, ale wystarczająco długo, aby popsuć finanse publiczne na wielką skalę, nie bacząc na konsekwencje. Dlatego tak ważne są oceny ratingowe ze strony wyspecjalizowanych firm, które potrafią liczyć i nie mają bagażu politycznego jak każdy kolejny rząd zainteresowany w utrzymaniu władzy i odsuwający wszystkie niepopularne politycznie decyzje na „jutro”.

Tymczasem pod koniec 2025 roku doszliśmy w finansach publicznych do sytuacji, w której faktycznie mamy paraliż polityki fiskalnej spójnej z interesem państwa, gdyż szachują się dwa ośrodki władzy: parlamentarny i prezydencki. W obecnej sytuacji budżetowej, gdzie w tym roku zabraknie ok. 30 mld zł a w przyszłym dziura budżetowa sięgnie 272 mld zł, konieczne byłoby podniesienie w przyszłym roku przynajmniej części podatków. Jednak jeśli ustawy będą rzeczywiście wetowane pod hasłem niepodpisywania żadnych ustaw zwiększających podatki, to dochody państwa będą stały w miejscu, albo nawet się kurczyć, jeśli siądą np. wpływy z VAT. Tegoroczna ustawa budżetowa przewiduje 633 mld zł dochodów i już dziś wiadomo, że ten wynik nie zostanie dowieziony. Tymczasem festiwal wydatków, głównie socjalnych, ma się dobrze i po stronie wydatkowej trudno oczekiwać większych zmian, bo przecież można stracić głosy niezadowolonych wyborców, skoro miało być: „nic co dane, nie zostanie odebrane”. W tej sytuacji z grubsza jedna trzecia dochodów państwa jest ze świeżo zaciąganego długu publicznego, na którego obsługę przeznaczymy w przyszłym roku więcej niż na program 800+. Pożyczamy nie tylko coraz więcej, ale również szalenie drogo, bo mści się pozostawanie poza strefą euro, gdzie inflacja została już okiełznana i stopy spadły do akceptowalnego poziomu. Rentowności polskich obligacji dziesięcioletnich oscylują wokół 5,5 proc. i w UE przebijają nas jedynie Rumuni i Węgrzy. Warto przypomnieć, że od zeszłego roku jesteśmy w unijnej procedurze nadmiernego deficytu i niewiele sobie z tego robimy, bo zamiast zmierzać w kierunku zalecanego poziomu 3 proc. mamy wynik ponad dwa razy wyższy i nic nie zapowiada się na zmianę polityki. Tłumaczenie wyższego deficytu wydatkami zbrojeniowymi to mydlenie oczu, bo odpowiadają one za zaledwie ok. 1,5 pkt. proc. deficytu, więc cała reszta to inne wydatki rządowe, w tym na realizację programów socjalnych, których w obecnym kształcie nas po prostu nie stać, ale nikt politycznie nie ma tego odwagi powiedzieć społeczeństwu przyzwyczajonego przez dekadę populizmu do socjalnego rozdawnictwa spod szyldu „mamy pieniądze na wszystko”. Efekt jest taki, że deficyt budżetowy w planach na 2026 jest nadal na nieakceptowalnym poziomie, a produkcja długu publicznego, także pozaparlamentarnego, idzie pełną parą, bo politycy są już myślami przy wyborach 2027, które będą oczywiście sprzyjać kolejnemu festiwalowi populistycznych wydatków, a nie zaciskania pasa.

Tymczasem inwestorzy wiedzą swoje i skoro mają kupować polskie obligacje, to każą sobie nadal płacić jak za zboże, pomimo że stopy procentowe poszły w dół. Zgodne decyzje dwóch agencji ratingowych w krótkim czasie tylko ich utwierdzają w przekonaniu, że finanse publiczne ulegają erozji. I kiedy stracą cierpliwość rzucą się do wyprzedaży obligacji i złotego. A wtedy, niezależnie kto będzie rządzić, zostanie zmuszony do podjęcia tak niepopularnych decyzji fiskalnych i socjalnych, że przejdzie do historii. Tak samo jak odpowiedzialni za świadome skierowanie finansów publicznych na zderzenie ze ścianą.