Finanse publiczne

Upadek rządu i zamieszki na ulicach we Francji mogą być przedsmakiem tego, co wydarzy się w Polsce jeśli na czas nie uzdrowimy finansów publicznych. Na razie dług rośnie niezwykle szybko i nie widać politycznej woli, aby podjąć trudne decyzje, szczególnie po stronie wydatków zdominowanych przez transfery socjalne.

Francuzi mieli wybór: zacisnąć pasa i odpowiedzialnie zabrać się wreszcie za naprawę finansów publicznych czy też beztrosko brnąć w dług destabilizujący gospodarczo i politycznie państwo. I wybrali to drugie, czego efektem był upadek rządu oraz masowe wystąpienia uliczne pod hasłem „Blokujemy wszystko!”. A czego chciał już b. francuski premier Francois Bayrou? Otóż ogłosił budżetowy plan oszczędnościowy na kwotę 44 mld euro. W budżecie na 2026 rok wydatki miały zostać zamrożone, czyli brak podwyżek emerytur, świadczeń socjalnych, niezmienne progi podatkowe, ale także cięcia etatów w administracji publicznej oraz zniesienie dwóch z 11 dni wolnych od pracy. To wszystko miało doprowadzić do zmnieniejszenia deficytu budżetowego z tegorocznych 5,4 proc. do 4,6 proc. To wszystko w czasie przeszłym, bo razem z premierem Bayrou plan odszedł do historii, co wcale nie zmienia faktu, że gigantyczne problemy Francji zniknęły. Mimo, że Francuzi są tak przyzwyczajeni do opiekuńczej roli państwa i życia na kredyt, że są gotowi storpedować każdą inicjatywę, która – przynajmniej przejściowo – byłaby dla nich finansowo niewygodna. W ten sposób populizm sięgnął zenitu, podsycany przez prawicową opozycję, która porównała propozycje rządu do ataku na historię i korzenie kraju, pomijając oczywiście milczeniem fatalną sytuację finansów publicznych. Fiasko francuskiej próby wzięcia długu publicznego w karby i ograniczenia rozdętych wydatków socjalnych pokazuje jak trudno jest trafić z racjonalnymi argumentami do rozpasanego populizmem społeczeństwa, które przez lata było utwierdzane w przekonaniu, że państwo stać na wszystko i nie trzeba przykręcić socjalnego kurka.

Wydarzenia we Francji są ważne dla wszystkich państw, które bardzo mocno żyją na kredyt w tym oczywiście Polski. Najnowsze dane o przyroście naszego długu publicznego na koniec II  kw. są porażające, i to jak by go nie liczyć: wg terminologii krajowej czy unijnej. Otóż dług EDP – wliczający do zadłużenia cały sektor instytucji rządowych i samorządowych – urósł nominalnie aż do 2,186 bln zł, czyli 8,6 proc. w porównaniu z końcówką 2024. Z kolei dług wg metodologii PDP (Polski Dług Publiczny – jedynie zobowiązania skarbu państwa) sięgnął 1,77 bln zł po wzroście o prawie 10 proc. Jeśli chodzi o relację długu EDP do PKB to podskoczyła ona do 58,2 proc., czyli aż o 2,9 pkt. proc. Oznacza to, że jeśli w II połowie tego roku dług nadal będzie rósł tak dynamicznie, to mamy „jak w banku”, że dojdzie do historycznego przełamania progu 60 proc. ustalonego w traktatach z Maastricht. Ktoś powie: ale po co tyle szumu, skoro Francja ma wskaźnik 113 proc.? Otóż jesteśmy gospodarką na dorobku, pozostającą poza strefą euro i potencjalnie wystawioną na ogromne ryzyko utraty możliwości obsługi długu z powodu jego wysokiego kosztu – więcej za swój dług płacą w Unii Europejskiej jedynie Rumunii i Węgrzy. Szczególnie warty przeanalizowania jest przypadek rumuński, ponieważ sytuacja finansowa dramatycznie się tam pogarsza pod względem deficytu budżetowego i kosztów obsługi długu. A warto przypominać, że Rumunia już raz technicznie bankrutowała w 2010 roku, kiedy rentowności obligacji odjechały powyżej 10 proc. i musiała poprosić o pomoc Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Działo się to przy zaledwie 30 proc. (!) relacji długu do PKB, zatem Polska mają dwa razy więcej tym bardziej nie może czuć się bezpieczna.

Rentowności rumuńskich obligacji dziesięcioletnich doszły do 7,6 proc. Polskie papiery oscylują wokół 5,5 proc. i razem z Węgrami (7,1 proc.) jesteśmy na unijnym pudle pod względem kosztów obsługi długu. Zatem powinniśmy zabrać się ostro za naprawę finansów publicznym, ale jak na razie o kosztownych społecznie i politycznie decyzjach mówi się jedynie w Rumunii. U nas w kraju jak rządził tak rządzi populizm i utrzymywanie fikcji, że „można mieć irlandzkie podatki i szwedzkie wydatki”. Tymczasem wydatki socjalne w relacji do PKB mamy jedne z najwyższych w Europie i porównywalne właśnie ze słynącą z socjalu Szwecją, tyle nie mamy tak wysokiego opodatkowania jak tam, aby system utrzymać. Hasła „nic co dane, nie będzie odebrane” i wprowadzanie kolejnych socjalnych transferów powoduje, że polski budżet jest w ok. 80 proc. spętany wydatkami sztywnymi, na które muszą się znaleźć pieniądze, chyba że doszłoby do cięcia wydatków. Tyle, że – podobnie jak we Francji – społeczeństwo zostało propagandowo urobione przez populistów od 2015 roku, że państwo to studnia bez dna i na wszystko nas stać, i sprzeciwia się zaciskaniu pasa.

Obserwujemy obecnie nieśmiałe próby konsolidacji fiskalnej po stronie dochodowej, ale jeśli będą wetowane przez prezydenta (akcyza, podatek bankowy itd.), to nie pojawią się żadne nowe pozycje po stronie dochodów państwa, a po drugiej stronie wydatki tylko będą pęcznieć, chociażby z powodu rewaloryzacji niektórych świadczeń. I w takim klinczu możemy trwać, aż dojdziemy do momentu, gdy ktoś będzie zmuszony politycznie zjeść tę żabę i ogłosi plan jak b. francuski premier. I zapewne pierwsze podejście zakończy się tak samo jak we Francji, dlatego warto obserwować wydarzenia nad Sekwaną, bo pokazują drogę dla Polski.