Nadmierne zadłużenie i niechęć do zaciskania pasa sprawia, że Francja staje się niesterowalna politycznie, a Polska podąża w tym samym kierunku. Główne ośrodki władzy i opozycyjne zgodnie nie chcą słyszeć o reformie finansów publicznych, aby nie stracić poparcia wyborców przyzwyczajonych do hojności państwa. W tej sytuacji politycy liczą na cud, który nie nastąpi, zatem zadłużone kraje zmierzają do „pięknej katastrofy” o bolesnych skutkach dla gospodarki i społeczeństwa.
Zdawałoby się będąca wzorem demokratycznych zasad Francja jest w kryzysie, bo nie potrafi wybrać premiera i stworzyć stabilnego rządu. Powód? Paląca konieczność przeprowadzenia bolesnych reform finansów publicznych po dekadach życia na kredyt, kiedy relacja długu publicznego do PKB wzrosła aż do 113 proc., podczas gdy średnia dla strefy euro wynosi 88 proc., z całej UE – 81 proc. Były już francuski premier Francois Bayrou stracił posadę, bo zaproponował budżetowy plan oszczędnościowy na kwotę 44 mld euro. W budżecie na 2026 rok wydatki miały zostać zamrożone, czyli brak podwyżek emerytur, świadczeń socjalnych, niezmienne progi podatkowe, ale także cięcia etatów w administracji publicznej oraz zniesienie dwóch z 11 dni wolnych od pracy. To wszystko miało doprowadzić do zmieniejszenia deficytu budżetowego z tegorocznych 5,4 proc. do 4,6 proc. Tyle, że większość parlamentarna we Francji zjednoczyła się w – nazwijmy to – Koalicji Przyjaciół Długu i premier Bayrou nie uzyskał – po raz pierwszy w historii V Republiki – wotum zaufania. Jego następca Sebastien Lecornu nie wytrzymał nawet miesiąca i podał się do dymisji ledwie kilkanaście godzin po podaniu składu nowego rządu. Efekt jest taki, że Francja czeka na trzeciego z rzędu premiera w sytuacji rosnącego kryzysu finansów publicznych, który spycha jedną z najbogatszych gospodarek Europy i świata w otchłań chaosu politycznego, który sprawia, że kraj staje się niesterowny politycznie. Historia Francji przypomina ścieżkę, na którą wstąpiła Polska, bo rozdęte wydatki i hojność socjalna państwa uniemożliwiają zajście z deficytem budżetowym poniżej progu 3 proc. wg traktatów z Maastricht. Kolejne rządy lekceważyły wysoki deficyt aż doszło do sytuacji, w której dalsze lekceważenie staje się niemożliwe, ponieważ o ile Bruksela może jeszcze politycznie przymykać oko na to, co dzieje się w Paryżu, to inwestorzy na rynkach finansowych już nie, i każą sobie płacić wysoką cenę za dalsze pożyczanie Francuzom. Dość powiedzieć, że rentowności francuskich dziesięcioletnich obligacji sięgnęły 3,5 proc. i znalazły się na tym samym poziomie, co… greckie papiery. A przecież Grecja ma relację długu do PKB powyżej 150 proc., ale tak wzięła się za finanse publiczne, że w zeszłym roku zanotowała niewielką (1,3 proc.), ale jednak nadwyżkę budżetową. Zatem Francja uznawana jest za coraz mniej wiarygodnego dłużnika, a chaos polityczny utwierdza inwestorów w przekonaniu, że jeśli nie dojdzie do prawdziwego kryzysu zadłużenia we Francji – jak przed 15 laty w Grecji – to nie znajdą się siły polityczne, które z własnej woli zechcą podjąć kosztowny politycznie program cięcia wydatków i ograniczenia życia na kredyt społeczeństwa.
Spójrzmy teraz na sytuację, w jakiej znalazła się Polska. Koalicja powstała po wyborach w 2023 roku jak na razie nie pali się do reformy finansów publicznych, pogłębiając gigantyczne zadłużenie odziedziczone po poprzednikach. W efekcie mamy wdrożoną unijną procedurę nadmiernego deficytu, która powinna w ciągu czterech lat sprowadzić go do akceptowalnego unijnego poziomu 3 proc. Tymczasem deficyt trzyma się mocno na poziomie ponad 6 proc. i nie widać woli politycznej, aby go zmniejszyć zarówno po stronie dochodowej jak i wydatkowej. Bo trudno uznać za przełomowy krok próbę zdobycia ok. 10 mld zł z podniesionego CIT dla banków, wyższej akcyzy na używki czy kilku drobniejszych danin. Potrzebujemy nie dziesięciu, ale kilkudziesięciu miliardów nowych dochodów państwa, co można uczynić jedynie przez reformę systemu podatkowego i zwiększenie stawek lub wprowadzenie nowych (kataster, wealth tax). W przeciwnym razie poszukiwania dodatkowych dochodów będą nadal opiewały na pojedyncze miliardy, które niewiele zmieniają przy deficycie budżetowym zaplanowanym na 272 mld zł w 2026 r. Jeszcze gorzej sprawa wygląda po stronie wydatkowej, gdzie rządzą transfery socjalne, wydatki na ochronę zdrowia i zbrojenia. Podobnie jak we Francji ruszenie socjalu jest dla populistycznych polityków szalenie ryzykowne, więc łatwiej o wyborcze zapewnienia, że”nic co dane, nie będzie zabrane”, niż podejście na serio do konieczności wprowadzenia np. progu dochodowego dla 800+ czy tzw. 13. emerytury. A jeśli prezydent deklaruje z góry, że nie podpisze podwyżek podatków, to powoli stajemy się pod względem finansów publicznych podobnie niesterowalnym krajem jak Francja.
Głosy o konieczności ponadpartyjnej koalicji na rzecz naprawy finansów publicznych brzmią jak głosy na puszczy, bo tak naprawdę nikt nie chce dostać gorącego kartofla, nawet na spółkę. Przynajmniej przez ostatnią dekadę politycy utwierdzali wyborców w przekonaniu, że kasa jest na wszystko, państwo bogate i może hojnie rozdawać na lewo i prawo. Tymczasem prawda jest taka, że w tym roku mamy problem z zebraniem 633 mld zł dochodów, a pożyczyć trzeba rekordowe 289 mld zł (nie licząc dziesiątek miliardów z funduszy pozabudżetowych). Dlatego nie powinno dziwić, że dwie agencje ratingowe prawie rownocześnie obniżyły perspektywy długu PL do negatywnych, wskazując m.in. groźbę braku politycznego konsensusu, aby stawić czoło rosnącemu długowi publicznemu oraz deficytowi budżtowemu. W efekcie możemy stanąć przed problemem podobnym jak we Francji, bo któryś rząd będzie musiał w końcu połknąć żabę zadłużenia, nawet jeśli w parlamencie będzie chciała rządzić koalicja ponadpartyjna Koalicji Przyjaciół Długu. Kiedy to się wydarzy? Zdecydują inwestorzy zagraniczni na rynku długu, więc warto obserwować rentowności długu PL.