Państwo może faktycznie stać się niewypłacalne i poprosić międzynarodowe instytucje finansowe o pomoc nie tylko kiedy obligacyjni inwestorzy powiedzą „dość” widząc nieakceptowalną relację długu do PKB, ale także gdy nieakceptowalne staną się koszty obsługi długu. Właśnie ten drugi scenariusz jest szczególnie groźny dla Polski, bo należymy do europejskich rekordzistów pod względem kosztów obsługi długu.
Polska wkroczyła przed blisko dekadą na ścieżkę szybkiego zadłużania się, które sprawia, że problem nadmiernego długu publicznego staje się gorącym tematem. Motywacje były czysto polityczne, bo wmówione społeczeństwu, że na wszystko, od programu 500+ po 13. i 14. tzw. emerytury są pieniądze, bo państwo jest bogate. A kiedy przyszła pandemia COVID-19 puściły już wszystkie hamulce wydatkowe, aby ratować gospodarkę i miejsca pracy, a przy okazji utrzymać poparcie polityczne, co stało się niezwykle kosztowną operacją. Dodatkowo wygenerowano gigantyczny dług poza kontrolą parlamentarną (fundusze przy PGK i PFR), który stał się faktycznie równoległym budżetem, z którego władza wykonawcza mogła czerpać garściami i wydawać według własnego widzi misie. W październiku 2023 nastąpiła zmiana władzy parlamentarnej, ale życie na kredyt toczy się dalej, bo przecież „nic co dane, nie zostanie zabrane”. Efekt jest taki, że dług jak puchł, tak puchnie, a Bruksela wdrożyła wobec Polski procedurę nadmiernego deficytu, aby nas sprowadzić na ścieżkę naprawy finansów publicznych. Jednak w 2025 roku otrzymaliśmy polityczną zgodę z Brukseli, aby nie konsolidować finansów publicznych, tylko trudne decyzje, czyli cięcia po stronie wydatków oraz zwiększenie dochodów (czytaj podwyżki podatków) rozpocząć dopiero od 2026 roku, czyli po wyborach prezydenckich. Ale jak widać nikt się nie pali do podejmowania trudnych decyzji, nikt nie proponuje jak np. zwiększyć dochody o 50 mld zł i zmniejszyć wydatki drugie 50 mld zł. Nadzwyczajnie wygodną wymówką są wydatki na obronność, na które Bruksela patrzy łaskawym okiem „opcji wyjścia”, ale to tylko zasłona dymna, aby nic nie robić z realną naprawą finansów publicznych, bo cena polityczna będzie wysoka. Zatem deficyt trzyma się mocno, a produkcja długu publicznego idzie w najlepsze. Szczytowym osiągnięciem inżynierii politycznej było sfinansowanie mrożenia cen prądu do końca września 2025 z… funduszu antycovidowego, czyli faktycznie ze świeżo generowanego długu pozaparlamentarnego. Zatem pandemii COVID-19 już nie ma od kilku lat, ale fundusz antycovidowy służy politykom jak służył.
Jakie mamy efekty kontynuowania takiego życia na kredyt? Po pierwsze mamy bardzo realne zagrożenie, że w przyszłym roku przebijemy próg 60 proc. długu publicznego do PKB. W raporcie „Zagrożenia nadmiernego długu publicznego. Edycja 2025” przygotowanym przez Instytut Odpowiedzialnych Finansów w partnerstwie i ze wsparciem pomysłodawcy projektu Fundacji Przyjazny Kraj oraz Instytutu Finansów Publicznych, wskazano, że dług publiczny (EDP) wzrósł do 55,3 proc. PKB na koniec 2024 r., a prognozuje się, że w 2025 r. wyniesie około 58 proc. PKB, zaś w 2026 r. z dużym prawdopodobieństwem przekroczy 60 proc. PKB. I najbardziej niepokojący wniosek: możemy pozostać powyżej poziomu 60 proc. nawet do końca kolejnej dekady. Co więcej, nie ma co marzyć o „wyrastaniu z długu”, który ma być cudownym lekiem umożliwiającym dalsze zadużanie się bez konsekwencji. Autorzy raportu – Sławomir Dudek, Piotr Kalisz i Ludwik Kotecki – podkreślają, że „w sytuacji niskiego lub umiarkowanego wzrostu gospodarczego i niskiej inflacji, a z takimi zjawiskami prawdopodobnie będziemy mieli do czynienia w najbliższych latach, wyrastanie z długu się nie wydarzy.” Zatem czeka nas nie tylko dynamiczny wzrost nominalny zadłużenia, ale także w relacji do PKB, co ma ważne znaczenie dla inwestorów kupujących polskie obligacje finansujące dziurę w kasie państwa. Nadal są oni gotowi pożyczać Polsce pieniądze, ale od wielu lat już widać, że każą sobie za to coraz bardziej słono płacić, co widać po rentownościach obligacji skarbowych. Polskie „dziesięciolatki” mają obecnie rentowności 5,44 proc. i biją nas jedynie w UE papiery węgierskie (prawie 7 proc.). Taka sytuacja, gdy jesteśmy w gronie najlepszych w Europie pod tym dość wstydliwym względem utrzymuje się od wielu lat, a bywały momenty (w 2022 roku), kiedy rentowność naszych papierów szybowała nawet do 9 proc. i kryzys zadłużenia stawał się bardzo realnym scenariuszem. Ostatecznie tak radykalna zwyżka rentowności dwukrotnie okazała się przejściowa, ale na ul. Świętokrzyskiej w Warszawie, gdzie mieści się siedziba resortu finansów, dało się odczuć sygnały paniki.
Według wspomnianego raportu wynikowe, implikowane koszty obsługi długu w 2024 r. wyniosły 4,7 proc. i były trzecie najwyższe w całej UE, po Węgrzech i Rumunii, a w według prognozy resortu finansów w notyfikacji fiskalnej wynikowe koszty obsługi długu wzrosną do 5 proc. w 2025 r. i będą drugie najwyższe w całej UE, po Węgrzech. Zatem będziemy płacić za obligacje jak za zboże, a odsetki dla krajowych i zagranicznych posiadaczy obligacji będą dla budżetu coraz większym obciążeniem i będą ograniczać możliwości rozwojowe kraju. A jeśli wydarzyłoby się coś w globalnej albo krajowej gospodarce, co wystraszy obligatariuszy, to możemy przekroczyć próg bólu rentowności obligacji, przy którym minister finansów zostanie zmuszony rzucić biały ręcznik na ring… Warto przypomnieć, że w 2010 roku Rumunia faktycznie zbankrutowała nie z powodu wielkości długu do PKB, bo miała zaledwie ok. 30 proc., ale właśnie z powodu skoku kosztów obsługi długu, który był nie do zaakceptowania budżetowego…