Polityka gospodarcza

Co trzeba zrobić, aby obejść limity długu do PKB, zawyżyć dochody budżetowe i uzyskać zgodny z politycznymi oczekiwaniami deficyt budżetowy? Wystarczy wypchnąć część nowych pożyczek do długu poza kontrolą parlamentu, przedstawić „ambitny” wzrost PKB i mniej optymistyczny spadek inflacji. Wtedy wszystko w  arkuszu kalkulacyjnym będzie się zgadzać, tyle że problemy budżetowe będą narastać…

Realizowany właśnie budżet na 2025 jest przykładem opisanej powyżej filozofii działania politycznego, aby nie tylko utrzymać władzę (to się udało), ale i ją rozszerzyć (to się nie udało, obóz rządzący przegrał  wybory prezydenckie). Co prawda od poprzedniego roku Polska znajduje się w unijnej procedurze nadmiernego deficytu (EDP), ale ścieżkę schodzenia z ponad 6 proc. do wymaganych przez traktaty z Maastricht 3 proc. tak ustawiono, za przyzwoleniem Brukseli, aby dostosowanie – po stronie przychodowej i wydatkowej – przesunąć na 2026 rok i kolejne lata. Zatem mamy rekordowy nominalnie deficyt budżetowy w wysokości 289 mld zł, co oznacza, że z grubsza jedną trzecią wydatków państwa pokrywamy za pożyczone pieniądze, bo zaplanowane dochody mają wynieść ledwie 633 mld zł. Lista sztywnych wydatków jest bardzo długa, bo trzeba sfinansować nie tylko dopłaty do emerytur (FUS), ale i dosypywać coraz więcej do ochrony zdrowia (społeczeństwo się szybko starzeje), wypłacić 13. i 14. tzw. emerytury (to nie żadne emerytury, a jedynie specjalne świadczenia uchwalone z powodów politycznych, aby zjednać sobie wyborców, bo nie zależą ani od wypracowanych składek, ani stażu pracy), utrzymać socjal (głównie 800+, którego koszt sięga 1/10 wszystkich dochodów państwa, a przy jego przydziale nie ma żadnych kryteriów dochodowych), a także zapewnić konieczne środki na obronność. W zeszłym roku, aby wszystko – pomimo rekordowego długu – spinało się trzeba było w ostatniej chwili podnieść w projekcie budżetu dwie wielkości, które są podstawą do wyliczeń wielu dochodów: tempo wzrostu PKB oraz stopę inflacji. I tak postanowiono, że wzrost PKB sięgnie aż 3,9 proc., inflacja 5 proc., co oczywiście od początku było mało wiarygodne. Potwierdza to koniunktura w tym roku: wzrost gospodarczy i inflacja są jest niższe, co pociąga za sobą niższe wpływy budżetowe, przede wszystkim z podatku VAT. Ale na potrzeby przyjęcia ustawy budżetowej wszystko było w porządku, cyferki się zgadzały, reszta była nieważna.

Ale co zrobić, jeśli pomimo napompowania w tym roku długu publicznego do rekordowego poziomu nadal brakuje pieniędzy na finansowanie wydatków? Wystarczy wejść do piaskownicy poprzedniej władzy i sięgnąć po zabawki, które zostawiła. Okazuje się, że zabawki są bardzo użyteczne, szczególnie możliwość zadłużania się poza kontrolą parlamentarną dzięki funduszom przy PFR oraz BGK. Poprzednia władza chętnie używała tej zabawki, aby z jednej strony obejść konstytucyjne limity długu (tzw. progi ostrożnościowe), a z drugiej zupełnie dowolnie wydawać hojną ręką wielomiliardowe kwoty, licząc oczywiście na wdzięczność wyborców. W efekcie około jedna piąta długu publicznego jest poza Państwowym Długiem Publicznym (PDP), poupychana w różnych funduszach pozabudżetowych. A nazbierało się tego przez lata dość sporo, bo w tym roku dług przy BGK i PFR ma wzrosnąć aż do 450 mld zł. A że łatwo z niego korzystać, czasem w dość absurdalny semantycznie sposób, świadczy źródło finansowania mrożenia cen prądu do końca III kw. (ok. 10 mld zł), które jest pokrywane z… funduszu antycovidowego przy BGK, choć pandemia przecież dawno się skończyła. Przypomina to sytuację poprzedniej ekipy rządzącej, gdy obejmowanie przez państwo akcji w spółkach chciano finansować z funduszu… reprywatyzacji. Ale zostawmy semantykę na boku, bo jak zwał, tak zwał, ale plany zadłużania pozaparlamentarnego mają się dobrze, bo do 2028 roku zobowiązania z tego tytułu mają dojść do 600 mld zł. Zatem różnica między PDP a liczonym wg unijej metodologii (EDP – dług sektora instytucji rządowych i samorządowych) będzie się rozwierać i najprawdopodobniej już w tym roku przekroczymy próg 60 proc. do PKB wg traktatów z Maastricht.

Zatem niech nikogo nie zmyli kwota blisko 272 mld zł manka w kasie państwa zaplanowanego na przyszły rok, bo będziemy mieli „dopłatę” do wydatków rządowych z funduszy pozabudżetowych. Poza tym budżet został przygotowany przy ambitnym założeniu 3,5 proc. wzrostu PKB oraz 3 proc. inflacji (szybki szacunek za sierpień tego roku mówi już o zaledwie 2,8 proc…). Zatem wiele wskazuje, że skończyła się drożyzna odziedziczona po poprzedniej władzy, ale dla nowej to nie do końca dobra wiadomość, bo od inflacji zależą wpływy np. z VAT. Deficyt budżetowy mam wynieść 6,5 proc. PKB, co nawet odejmując ok. 1,5 proc. na obronność jest znacząco powyżej 3 proc. granicy wyznaczonej przez UE. Na razie projekt budżetu został dość spokojnie przyjęty na rynkach finansowych, tak samo jak perspektywa ulokowania obligacji wartych 690 mld zł brutto (z rolowaniem wygasających). Koszt obsługi długu wzrośnie do 90 mld zł, czyli wydamy na ten cel 19 proc. więcej niż w tym roku. Jednak konstrukcja budżetu na 2026 rok wcale jest krokiem w kierunku uzdrowienia finansów publicznych, bo nie możemy mieć „irlandzkich podatków i szwedzkich wydatków”. Trudne decyzje dotyczące zarówno zwiększenia podatków jak i obniżenia wydatków trzeba będzie podjąć, pytanie tylko komu przypadnie „zjeść tę żabę”. Oby wszystko nie odbyło się pod presją inwestorów zagranicznych, którzy jeśli stracą zaufanie do Polski, to bez sentymentów będą wyprzedawać obligacje i możemy stanąć pod ścianą jak kiedyś Rumunia czy Grecja. Bo nie można stale żyć na kredyt, patrząc jedynie z perspektywy kolejnych wyborów, a nie długoterminowych interesów i rozwoju państwa.