Niezależnie od oceny szans rządu na zrealizowanie w przyszłym roku zrównoważonego budżetu, jest to słuszny kierunek, bo z założenia przy rosnącym PKB ma spowodować zzmiejszenie zadłużenia w relacji do PKB, które dotychczas u nas było lekceważone.
W przyszłym roku dochody i wydatki budżetu mają się zbilansować, a wspólnym mianownikiem ma być 429,5 mld zł. Rząd twardo stoi na stanowisku, że to plan realny, lecz wielu analityków, np. z agencji ratingowej S&P wątpi, aby taki cel udało się osiągnąć. Niezależnie od tych opinii, warty podkreślenia jest fakt, że założenie budżetu zrównoważonego niesie za sobą zmianę filozofii dotyczącej długu, który dotychczas w Polsce był relatywizowany w stosunku do PKB. Mechanizm był prosty: można było zakładać w ustawie budżetowej deficyt, zadłużać się na rynku finansowym, nominalnie zwiększać zadłużenie, a jeśli równolegle rosło PKB, to maskowało skalę rosnącego długu. W ten sposób przez trzy ostatnie lata nominalnie zadłużenie zwiększono o 110 mld zł, a w mediach mogły się pojawiać nawet tytuły mówiące o tym, że zadłużenie… spadło. Oczywiście mogło się tak stać w relacji do PKB.
Teraz szykuje się inny scenariusz, o którym mówił premier Mateusz Morawiecki. Otóż zrównoważenie budżetu, przy rosnącym PKB może skutkować tym, że relacja długu do PKB obniży się w przyszłym roku z 48,5 do 47 proc. W ten sposób poszlibyśmy ścieżką Niemiec, które z zupełnie innych powodów, bo nadwyżki budżetowej, także zmniejszają tę relację. To zamierzenie w polityce gospodarczej o tyle cenne, że zwiększa bezpieczeństwo państwa pod względem zadłużenia. Relatywizowanie długu względem PKB dobrze wygląda statystycznie w okresie gospodarczej prosperity, ale kiedy przychodzi spowolnienie, a jeszcze gorzej recesja, to wówczas proporcje się gwałtownie zmieniają na niekorzyść i relacja rośnie. To sygnał dla inwestorów na rynku obligacji, aby żądać więcej za papiery zadłużonego państwa, w efekcie rośnie rentowność, zwiększa się koszt obsługi długu. W czarnym scenariuszu może dojść do sytuacji, w której państwo utraci zdolność do obsługi zadłużenia, tak jak stało się kilka lat temu w Grecji, a potem w Irlandii i Portugalii. Każde państwo, nawet bardzo duże, ma swój prog bólu dla rentowności obligacji. Dla Irlandii i Portugalii było to 10 proc., dla Włoch i Hiszpanii – 7 proc. Te ostanie uniknęły w 2012 r. bankructwa tylko dzięki skupowi obligacji przez Europejski Bank Centralny. Nie rozwiązało to problemu, głównie Włoch, które są wprost koszmarnie zadłużone, nie tylko nominalnie (2,3 bln euro), ale także w relacji do PKB (ponad 130 proc.). Na tym tle Polska, dodatkowo ze swoim planem obniżenia relacji długu do PKB do 47 proc., wygląda wprost fantastycznie i jest wzorem.
Sęk w tym, żeby to wszystko udało się zrealizować, a to już zupełnie inna para kaloszy. Pewne jest, że w przyszłym roku PKB spowolni, pytanie tylko o ile. W tym roku prawdopodobnie zanotujemy wzrost na „mocną czwórkę”, być może w granicach 4,5 proc., ale na przyszły rok rząd założył 3,7 proc., w kolejnym roku spowolnienie do 3,4 proc., a w latach 2022/23 – 3,1 proc. Budżet został obciążony do granic możliwości kosztownymi wydatkami socjalnymi – tylko rozszerzony program 500+ kosztować będzie w przyszłym roku 41 mld zł. Jeśli dodać jeszcze do tego wyborczą marchewkę, w rodzaju obietnicy wypłaty ponownie 13. emerytury, nie ujętej w projekcie budżetu, to może się okazać, że jeśli coś nawali w przewidywaniach koniunktury, pojawi się jakiś „czarny łabędź”, to ambitnego planu zrównoważonego budżetu nie uda się zrealizować, trzeba będzie nadal zadłużać państwo, a relacja długu do PKB nie tylko nie spadnie, ale nawet pójdzie w górę. Wówczas marzenia o bezpieczniejszym poziomie długu trzeba będzie odłożyć do lamusa i podjąć bolesne działania cięcia wydatków.