W nowym roku muszą mocno odpalić inwestycje, aby gospodarka nie leciała na jednym silniku konsumpcji. Tymczasem ceny oferowane w przetargach tak szybują, że zleceniodawcy głowią się, jak pokryć wyższe koszty. O ile nie ma co martwić się o konsumpcję, bo napędzana jest gigantycznymi transferami socjalnymi na czele z programem 500+, to przyśpieszenie inwestycji, szczególnie ze strony prywatnych firm, jest nadal wyczekiwane jak kania dżdżu. Rozmachu konsumpcji zapewne nie zahamuje ani przykręcanie śruby z handlem w niedzielę, ani inflacja, która sprawia, że idą ceny towarów na półkach. Pojawiają się już głosy ekonomistów, że w tym roku wzrost cen może dobić nawet do 3 proc. i konieczne będzie szybsze podniesienie stóp procentowych, aby inflacja nie wymknęła się spod kontroli.
Z inwestycjami mamy dwa problemy. Pierwszy to nieufność sektora prywatnego wobec polityki rządu, i to nawet nie w sferze gospodarczej, ale przede wszystkim zmian w sądownictwie. Kamieniem węgielnym każdej inwestycji jest pewność, że w razie problemów spory będą rozstrzygać niezależne od polityków sądy. I tu jest poważny problem po ostatnich zmianach. Co więcej, inwestorzy zagraniczni poparzyli się np. na OZE i Polskę będą czekały prawdopodobnie postępowania przed sądami arbitrażowymi za granicą, jeśli inwestorzy czują się traktowani nie fair przez państwowe spółki i zmiany prawne, a w sądach krajowych trudno im dojść sprawiedliwości. W takim scenariuszu każde euro czy złotówka będą oglądane dwa razy, zanim trafią na inwestycje, szczególnie we wrażliwych politycznie branżach. Wystarczy, że inwestorzy prywatni nabiorą przekonania, że zapadają „polityczne” wyroki, aby transferowali kapitał do innych krajów, gdzie Temida będzie miała zasłonięte w pełni oczy. Praktyka pokaże, czy takie obawy się zmaterializują.
Drugim hamulcem dla inwestycji są rosnące koszty. Rząd prze do wzrostu wynagrodzeń, co w połączeniu z brakiem rąk do pracy i otwarciem furtki z wcześniejszym przechodzeniem na emeryturę, powoduje, że ceny w przetargach oferowane przez wykonawców albo dostawców mogą znacząco przekraczać przewidywane budżetowe firm prywatnych czy samorządów. Z rynku dochodzą wieści, że zdarzają się oferty nawet dwukrotnie wyższe od przewidywanych w kosztorysach. Dla firm, podnosi to ryzyko związane z opłacalnością inwestycji, a mają już także ryzyko wzrostu kosztów pracy, a dla samorządów grozi np. niewykorzystaniem dotacji unijnych. W obydwu przypadkach to niepokojący scenariusz.
O ile rząd ma wpływ na stworzenie bardziej przyjaznego klimatu inwestycyjnego, to na ceny w zakresie inwestycji już nie, więc albo zleceniodawcy postarają się przerzucić wyższe koszty kontraktów np. konsumentów lub kontrahentów, albo zrezygnują z inwestycji, bo nie będą im się finansowo „spinać”.