Ewentualne połączenie czterech państwowych koncernów energetycznych w dwie grupy, albo naftowego Orlenu z Lotosem, to byłby koronny dowód centralistycznej polityki gospodarczej, która tworzy wielkie państwowe firmy, ogranicza konkurencyjność i na koniec staje się groźna dla interesów konsumentów.
Pomysły łączenia wielkich firm państwowych w jeszcze większe wcale nie pojawiły się w ciągu ostatnich dwóch lat. Zakusy do tego były także za rządów PO-PSL, ale wówczas były szybko gaszone, np. na poziomie Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (zablokowanie przejęcia Energi przez PGE). Ale czasy się zmieniły i trudno sobie wyobrazić, aby strażnicy prawa antymonopolowego odważyli się tym razem sprzeciwić woli politycznej, bo słono mogą za to zapłacić. Dlatego wszelkie nieoficjalne doniesienia o takich pomysłach należy traktować bardzo poważnie jako sygnały, że wkrótce mogą nastąpić megafuzje państwowe w sektorze energetycznym. Byłoby to zgodne z linią gospodarczą rządu, który wierzy, że im więcej państwowej własności w gospodarce tym lepiej, a im potężniejsze firmy państwowe, tym bardziej konkurencyjne na rynku krajowym i zagranicznym. Poza tym idealnie wpisuje się to w hasło „patriotyzmu gospodarczego”, który stał się wizytówką naszych czasów. Niestety, takie myślenie, a co gorsza działanie, jest na dłuższą metę obarczone ogromnym ryzykiem spadku konkurencyjności rynku, co zawsze na koniec dnia uderza w kieszenie konsumentów. Idę o zakład, że jeśli z czterech grup energetycznych (PGE, Enea, Tauron, Energa) powstaną dwie, to konsumenci będą mieli mniejsze możliwości wyboru sprzedawcy prądu, a taka możliwość staje się coraz bardziej popularna wśród firm i gospodarstw domowych. Według danych Urzędu Regulacji Energetyki na koniec grudnia 2017 liczba odbiorców, którzy zdecydowali się na zmianę dostawcy sięgnęła 547 tys. wśród gospodarstw domowych i 188 tys. wśród odbiorców przemysłowych. Oznacza to roczny wzrost odpowiednio o 18,2 proc. i 8,3 proc. Liczby mówią same za siebie: Polacy i polskie firmy coraz intensywniej szukają konkurencyjnych dostawców, a ewentualne fuzje grup energetycznych obniżą ten wybór. Nie mówiąc już o oddalonej (chyba na amen) perspektywie uwolnienia cen prądu dla detalistów, do czego koniecznym warunkiem jest uznanie, że rynek energii jest konkurencyjny.
To samo dotyczy sytuacji, gdy tankujemy samochód. Często mijamy stacje Lotosu i Orlenu i decydujemy się kupić paliwo tam, gdzie jest akurat tańsze. Ewentualna fuzja Orlenu i Lotosu będzie oznaczać, że ceny się zrównają i klient nie będzie mieć takiego wyboru jak wcześniej, gdzie zatankować, oczywiście jeśli nie skorzysta z zagranicznej sieci stacji benzynowych.
Jednak plany budowy narodowych czempionów to nie tylko problem dla konsumentów, ale także dla struktury gospodarki, jej efektywności i konkurencyjności. Łączenie wielkich firm, zrównicowanych pod względem kultury korporacyjnej i sposobu zarządzania, jest oczywiście do zrobienia, jednak ich powstanie w naturalny sposób powoduje ograniczenie konkurencyjności dla pozostałych graczy na rynku, dodajmy – w tym wypadku – prywatnych. A jeśli tym ostatnim przestanie się opłacić prowadzenie biznesu w Polsce, to zwiną interes i być może wrócą czasy, gdy zatankować będziemy mogli jedynie w odpowiedniku historycznego CPN-u. To czarny scenariusz, ale do tego właśnie może doprowadzić polityka zdominowania rynku przez państwowych czempionów, na czym zawsze cierpią interesy konsumentów i gospodarki.