Lawinowo rośnie presja płacowa już nie tylko w spółkach kontrolowanych przez państwo, ale także w administracji. Pracownicy czują, że zbliża się wyborczy maraton, który zapoczątkują wybory samorządowe, i jest to dobry moment, aby wywalczyć wyższe pensje.
Trywialne jest stwierdzenie, że pracownicy chcą zarabiać więcej. Ale w tym kontekście warto przeanalizować przyczyny oraz szanse na to, aby liczne grupy zawodowe wywalczyły sobie podwyżki. I jakie będą tego skutki za gospodarki i jej konkurencyjności w przyszłości.
Zacznijmy od tego, że obecny rząd w ostatnich wyborach parlamentarnych cieszył się wręcz otwartym poparciem związków zawodowych, które niechętnie patrzyły na neoliberalną politykę rządu PO-PSL. A poparcie polityczne kosztuje. Zatem obecnie o wiele łatwiej jest i ze znacznie lepszej pozycji przetargowej startować z postulatami podwyżek płac w branżach zdominowanych przez państwo: wydobywczej, energetycznej czy paliwowej. Pierwszą turę licytacji płac mieliśmy już w zeszłym roku i przeważnie załogi wielkich firm dostawały to, co chciały, czyli realne podwyżki wielokrotnie przekraczające obecną stopę inflacji, a także różnego rodzaju specjalne nagrody i jednorazowe bonusy. Mianownik takich działań ze strony zarządów państwowych spółek był jeden: spokój społeczny, podszyty spokojem politycznym, a cenę płaciły spółki oraz – co warto podkreślić – akcjonariusze mniejszościowi, jeśli były to firmy giełdowe. Oczywiście wszystko formalnie odbywało się po negocjacjach, ale raczej pozycja negocjacyjna zarządów ze wspomnianych wcześniej przyczyn była słaba, bo brak podwyżek lub rozczarowanie ich wysokością mogłoby zostać wykorzystane przeciwko zarządom na szczeblu ministerstw (związkowcy mają też dobre kontakty polityczne z lokalnymi parlamentarzystami), co w ostateczności mogłoby kosztować zarządy spółek stanowiska, a jak ostatnie przykłady dowodzą, karuzela personalna w spółkach państwowych kręci się szybko. Problem w tym, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc skoro raz udało się wyszarpać wysoką podwyżkę albo bonus finansowy, to czemu nie zrobić tego po raz kolejny?
Dlatego mamy już sygnały drugiej fali roszczeń płacowych w firmach państwowych, przykładowo w górnictwie. Problem w tym, że wysokie podwyżki płac często nie mają związku ze wzrostem wydajności pracy, więc w przypadku pogorszenia koniunktury rozbuchane koszty wynagrodzeń mogą stać się kamieniem młyńskim ciągnącym w dół wyniki spółek, a w skrajnych przypadkach znowu doprowadzić je na próg bankructwa, jak mieliśmy kilka lat temu w branży górniczej. Tyle, że pracownicy są obecnie przekonani, że w razie czego ważniejsza dla losów ich firm nie będzie „niewidzialna ręka rynku”, lecz „hojna ręka państwa”, które dosypie pieniędzy z kieszeni podatników. W sumie pracownicy państwowych firm są obecnie w bardzo komfortowej sytuacji jeśli chodzi o roszczenia płacowe, i z punktu widzenia ich interesów szkoda byłoby nie skorzystać z takiej okazji. Niestety, rozlewająca się władza państwa w gospodarce powoduje, że będzie ona stawała się na dłuższą metę coraz mniej konkurencyjna, a wzrost płac niepowiązany ze wzrostem wydajności to prosta droga do gospodarczej katastrofy.
Ale wołanie o wyższe pensje słychać nie tylko z państwowych firm, ale także coraz głośniej z administracji. Urzędnicy, którzy przez wiele lat z powodu procedury nadmiernego deficytu mieli dokręconą płacową śrubę, teraz chcą zarabiać więcej. A im dłużej nie mieli podwyżek, tym wyższe są ich oczekiwania. To już problem strukturalny państwa, bo podnoszenie płac urzędników podnosi koszty budżetu, który i tak jest obciążony największymi w historii transferami socjalnymi. I znowu będzie tutaj wybór polityczny: dać podwyżki i kupić sobie spokój społeczny i poparcie w wyborach, czy też hamować apetyt w administracji i narazić się na niezadowolenie, a może nawet gniew, potężnej rzeszy urzędników? Z kalkulacji politycznej wynika, że pewnie wygra pierwszy scenariusz, a zapłacą za to podatnicy. Chyba, że uda się zreformować i odchudzić administrację, co planuje premier Mateusz Morawiecki. Ale warto pamiętać, że mimo zapowiedzi ta sztuka nie udała się jeszcze żadnemu jego poprzednikowi, mimo haseł w stylu „tanie państwo”.
Efekt wysokich podwyżek płac w spółkach państwowych i perspektywy podwyżek w budżetówce nie przechodzi bez echa także w firmach prywatnych, tym bardziej, że mamy tzw. rynek pracownika. W sumie więc można zaryzykować tezę, że płace będą rosły w coraz większym oderwaniu od efektywności także w sektorze prywatnym, co przełoży się w końcu na wzrost inflacji, a w momencie spowolnienia lub recesji – co przyjdzie zgodnie z cyklem koniunkturalnym – postawi gospodarkę w bardzo trudnej sytuacji.