Jeśli zostanie podjęta decyzja polityczna o budowie elektrowni atomowej, to zorganizowanie skromnych 70-75 mld zł na inwestycję stanie się ogromnym wyzwaniem finansowym dla państwa oraz kontrolowanych przez rząd spółek, także giełdowych.
W kraju, w którym blisko 90 proc. proc. energii produkowana jest z węgla, pojawienie się dużego źródła zeroemisyjnego pomogłoby w stopniowym odchodzeniu od paliw kopalnych i sprostaniu rosnącym wymogom Unii Europejskiej w zakresie redukcji emisji CO2. Tym bardziej, że od dwóch lat rozwój alternatywnych źródeł zeroemisyjnych, czyli Odnawialnych Źródeł Energii (OZE), został praktycznie zamrożony legislacyjnie decyzją polityczną, a na dodatek państwowe firmy energetyczne weszły w ostry konflikt na tle umów z prywatnymi właścicielami farm wiatrowych, co w wypadku zagranicznych firm może się skończyć dla Polski kosztownym arbitrażem. Jednak po dwóch latach dominacji lobby węglowego i propagandowego przekazu, że polska energetyka była, jest i będzie oparta na węglu, następuje zauważalny zwrot w kierunku źródeł zeroemisyjnych. Może nastąpić nie tylko odmrożenie inwestycji w OZE, ale przede wszystkim może powstać elektrownia atomowa, która skokowo wejdzie w miks energetyczny ze znaczącym udziałem. Sęk w tym czy nas stać na atomówkę i kto za to zapłaci? Według zapowiedzi resortu energii inwestycja ma kosztować 70-75 mld zł (za rządów PO-PSL szacowana maksymalnie na 60 mld zł). Zorganizowanie takiej kwoty to ogromne wyzwanie dla państwa, bo na stole jej po prostu nie ma. Dlatego mamy co chwilę deklaracje kto, czy i ile może się dołożyć. Trzeba podkreślić, że decyzja o atomówce będzie polityczna i odmowa uczestniczenia w jej budowie ze względów finansowych z pewnością kosztowałaby stołki prezesów firm państwowych i instytucji, które są na tyle duże, że mogą się dołożyć. Dlatego nie dziwi np. entuzjazm PFR do udziału w kosztach budowy. Jednak akcjonariusze firm częściowo sprywatyzowanych nie są już tak szczęśliwi, że zostaną one zaprzęgnięte do budowy siłowni. Widać to doskonale po tąpnięciach kursów np. PKN Orlen. Analitycy zaczynają też wieszczyć, że zaangażowanie w tak kosztowną inwestycję może oznaczać pożegnanie się z dywidendami na długie lata, np. w KGHM, co diametralnie obniży ich atrakcyjność inwestycyjną, bo wiele wielkich firm państwowych jest typowo dywidendowymi i brak wypłaty z zysku, do tego prawdopodobnie długotrwała, postawi pod znakiem zapytania motywacje do trzymania tych akcji. Zresztą od początku resort energii nie jest entuzjastą wypłat dywidendy ze spółek typowo energetycznych, co rodzi pytanie o sens utrzymywania ich na giełdzie.
Nie ma wyjścia, jeśli rząd uważa, że Polskę stać na budowę atomówki, to trzeba będzie zorganizować pospolite ruszenie finansowe wśród firm państwowych oraz instytucji typu PFR. Warto też pamiętać, że cykl inwestycyjny atomówki trwa ok. 10 lat, więc jest to projekt na wiele kadencji politycznych, co rodzi ryzyko, że może stać się po kilku latach niechcianym dzieckiem, szczególnie jeśli nastąpiłby kolejny kryzys gospodarczy i gwałtownie spowolniłoby PKB, nie mówiąc już o recesji. Dlatego nie ma co się dziwić nerwowych reakcjom inwestorów i kassandrycznym wizjom analityków, bo chodzi o 70-75 mld zł, a nie kilka miliardów, które od czasu do czasu trzeba wpompować w kulejące górnictwo. Niestety, kreowana obecnie wizja super państwa, które na wszystko stać, może zderzyć się z brutalną finansową rzeczywistością. Dlatego sama decyzja polityczna o budowie atomówki wcale nie oznacza, że ona powstanie ok. 2030 roku.