Przybywa firm, których właściciele nie widzą sensu dalszego ich utrzymywania na warszawskiej giełdzie. Schodzą z parkietu spółki z dużym stażem, które tworzyły historię rynku. Tomasz Czechowicz chce wycofać MCI Capital, a działający w porozumieniu inwestorzy podnieśli cenę w wezwaniu na Colian Holding, aby skupić wszystkie akcje. Takim decyzjom sprzyjają niskie wyceny akcji spowodowane kiepską koniunkturą na giełdzie.
Jak wyliczył dziennik „Rzeczpospolita” od kilku lat rośnie liczba spółek opuszczających parkiet: o ile w 2013 r. było ich osiem, to w zeszłym roku już dwadzieścia. Nie byłoby w tym nic niepokojącego, gdyby równolegle dynamicznie rosła liczba debiutantów, ale tak nie jest. W 2016 r. zrównała się liczba wejść i wyjść, a później było tylko gorzej. W tym roku mamy już dwanaście przypadków wycofania firm, a debiutów zaledwie cztery. Wyraźnie kontraktuje to hossą sprzed dekady, kiedy np. w 2007 r. spółki waliły na parkiet drzwiami i oknami (aż 81 debiutów), a opuściło rynek publiczny zaledwie 14.
Wnioski z tego stanu rzeczy są szalenie niepokojące, bo dotyczą nie tylko giełdy jako instytucji, ale także całej gospodarki. Rynek kapitałowy przestał być miejscem, gdzie przedsiębiorcy poszukują pieniędzy na rozwój. Oczywiście sprzyja temu utrzymywanie na historycznie najniższym poziomie stóp procentowych przez RPP, ale powody są o wiele głębsze. Po pierwsze przez ostatnie kilka lat GPW nie zabrała się na fali globalnej hossy, więc wyceny wielu spółek nie urosły na tyle, aby najzwyczajniej nie opłacało się ich właścicielom zdejmować ich z parkietu. Doszło do tego, że główny akcjonariusz Synthosu wyłożył aż około czterech miliardów złotych, aby skupić akcje. Słaba koniunktura na giełdzie to także w dużej mierze zasługa polityków, zarówno z poprzedniego rządu, jak i obecnego. Decyzja PO-PSL o okrojeniu OFE spowodowała zatrzymanie dopływu kapitału na parkiet, a tzw. suwak po obniżeniu wieku emerytalnego powoduje, że fundusze muszą dużo akcji sprzedawać, aby przekazywać środku do ZUS. Obecny rząd ma z kolei na koncie lekceważące traktowanie akcjonariuszy mniejszościowych w spółkach na wpół sprywatyzowanych, co przejawia się w niewypłacaniu dywidend lub zmuszaniu spółek do udziału w projektach nacechowanych politycznie, jak np. ratowanie górnictwa czy budowa elektrowni atomowej. Nie mówiąc już o pomyśle podatkowego podniesienia kapitału w spółkach, aby zarobił budżet.
W sumie mamy zadziwiającą sytuację, w której gospodarka pędzi w tempie 5 proc., a rynek kapitałowy mówi, jakby była, jeśli nie w głębokim kryzysie, to przynajmniej w fazie mocnego spowolnienia. A przecież tak nie jest. Giełda, zniszczona reputacyjnie przez nazwanie jej przez polityków „kasynem”, nie cieszy się żadnym szczególnym wsparciem, ani regulacyjnym, ani podatkowym. Co więcej, regulacji utrudniających notowanie na rynku publicznym jest coraz więcej, co prawda głównie za sprawą dyrektyw unijnych, ale i tak podnosi to koszty funkcjonowania, a także wprowadza sporo ryzyk zarządczych oraz nadzorczych. Dlatego nie dziwi, że właściciele tracą motywację do obecności na giełdzie, bo i tak prowadzą ustabilizowane, transparentne firmy, które skoro nie pozyskują kapitału na rozwój, to ich dalsze notowanie mija się dla nich z celem.
Kapitalne znaczenie dla decyzji o wyjściu z giełdy ma także niezałatwiona sprawa OFE. Pozostałe w części akcyjnej środki miały być już zapisane na indywidualnych kontach, czyli faktycznie sprywatyzowane, przed rokiem. Jak na razie w tym temacie jest cisza, bo nie ma decyzji politycznej. W takiej sytuacji nadal realna jest perspektywa całkowitej nacjonalizacji OFE, co oznaczałoby pojawienie się państwa w akcjonariatach wielu spółek, i to na poziomie, który umożliwiłaby wpływ na zarządzanie i nadzór. Wobec tego prywatni właściciele wolą nie czekać na decyzję w sprawie OFE, tylko zabezpieczają swoje interesy, przenosząc się w cień prywatności.