Nasila się zjawisko „delegowania” ministrów do zarządów spółek kontrolowanych przez państwo. To dowód postępującego upolitycznienia gospodarki, a także braku zaufania do rynkowych managerów.
Transfery ze świata polityki do biznesu nie są niczym nowym. Działo się to także za poprzednich rządów: „Staszek chciał się sprawdzić w biznesie” albo Aleksander Grad przeszedł do spółek jądrowych PGE, a potem do zarządu energetycznego Tauronu. Jednak były to mimo wszystko przypadki incydentalne, dość krytycznie odbierane w mediach i przez wyborców. To, co dzieje się pod tym względem od trzech lat jest nieporównywalne, zarówno pod względem skali, jak i spowszednienia tego schematu w odbiorze. To, że minister, albo inna osoba czynna politycznie ze szczytów władzy, trafia do zarządu wielkiej spółki państwowej praktycznie przestało dziwić. PZU, Tauron, KGHM, PGZ… Przykłady można mnożyć. Dlatego warto zastanowić się nad motywami prowadzenia takiej polityki kadrowej oraz jej skutków dla spółek, z których wiele notowanych jest na giełdzie i ma także rzesze innych właścicieli niż skarb państwa. Nie jest to miejsce na ocenę kwalifikacji poszczególnych ministrów idących do biznesu, bo za to odpowiadają rady nadzorcze i państwowy właściciel.
Można założyć, że pierwszorzędnym motywem jest chęć utrzymania kontroli politycznej nad najważniejszymi spółkami. Na rynku wiele się mówi o walkach frakcji wewnątrz rządu na tle obsady stanowisk w spółkach państwowych. Nie dziwi to, bo po pierwsze są tam nieporównywalne z pensją ministerialną finansowe konfitury, a po drugie spółki są świetnym zapleczem finansowym dla określonego środowiska i jego aktywności: od kierowania reklam do zaprzyjaźnionych mediów po wspieranie konferencji naukowych czy wydarzeń kulturalnych.
Czy spółka zarządzana np. przez byłego wiceministra może być dobrze zarządzaną spółką? Owszem może, o ile w obszarach, gdzie nie ma kompetencji i doświadczenia, dobierze sobie profesjonalnych współpracowników operacyjnych na poziomie zarządu czy dyrektorów, najlepiej znających daną firmę lub branżę, bo każdej spółki i branży trzeba się po prostu menedżersko nauczyć, a to zabiera sporo czasu. Gorzej, kiedy w spółce z klucza politycznego obsadzanych jest więcej funkcji wrażliwych operacyjnie, wtedy rośnie zagrożenie, np. pogorszeniem wyników.
Abstrahując od umiejętności i kompetencji bieżącego zarządzania wielkimi firmami, w takich transferach liczy się także coś, czego nie było za poprzednich rządów: chęć jak najbliższego związania gospodarki z państwem, a b. minister pozostaje zawsze emanacją państwa, tyle, że obsadzony w roli biznesowej. To także dowodzi, że panuje głęboka nieufność do managerów rynkowych, którzy – owszem mają kwalifikacje – jednak mogą nie okazać się pewnymi politycznie.
Tymczasem państwo ma ogromne ambicje być głównym rozgrywającym w gospodarce, co widać np. w finansach, energetyce czy zbrojeniówce. A maksymalnie bliskie związki i zrozumienie polityki i intencji rządu przecież nie zapewni nikt inny, jak… były członek rządu. Dlatego należy się spodziewać kolejnych transferów z ministerialnych gabinetów do zarządów największych firm. To jest już cały proces mieszania dwóch światów, polityki i biznesu, umotywowany nie tylko polityką gospodarczą rządu, ale także wewnętrzną mapą politycznych stref wpływów.
Problem jest tylko jeden. Otóż karuzela kadrowa kręci się w spółkach niebywale szybko i niektóre okręty flagowe polskiej gospodarki zdążyły mieć nawet po kilku prezesów, nie mówiąc o roszadach w szerokim zarządzie. Dlatego stanowisko łatwo stracić, wypaść z politycznych łask, i jak pokazuje doświadczenie, przejście do biznesu z politycznego fotela wcale nie jest gwarancją utrzymania go przez dłuższy czas. Można nawet czasem żałować, że niektórzy zdolni i dobrze oceniani za swoje osiągnięcia ministrowie dali się skusić albo zostali „rzuceni” na front biznesowy, bo jednak byliby cenniejsi na „starym” miejscu.