W gorącej dyskusji na temat podwyżek cen prądu dla gospodarstw domowych często przywoływana jest „wola” państwowego właściciela w spółkach energetycznych. Ignorowany jest fakt, że to wielkie firmy giełdowe, mające rzesze inwestorów instytucjonalnych i indywidualnych, o których interesach państwowy – warto podkreślić – współwłaściciel kompletnie zapomina.
Od blisko trzech lat resort energii zdaje się nie rozumieć statusu publicznego spółek energetycznych notowanych na warszawskiej giełdzie. Postępuje według zasady „dziel i rządź”, nie dostrzegając, że jest kluczowym, ale jednak współwłaścicielem firm. Dotyczy to np. polityki dywidendowej (niechęć do dzielenia się zyskiem z pozostałymi akcjonariuszami), inwestycyjnej (ratowanie górnictwa i parcie do budowy kolejnych bloków węglowych), a ostatnio – cenowej. Chodzi o to, jakie wnioski taryfowe złożą – i czy złożą – kontrolowane przez rząd spółki na 2019 r. Prąd podrożał bowiem w hurcie o ponad połowę przez rok, a odbiorcy indywidualni są chronieni przez taryfę G zatwierdzaną przez szefa Urzędu Regulacji Energetyki (URE). Na zdrowy rozum, spółki energetyczne powinny złożyć do URE takie wnioski taryfowe, które uwzględnią w proponowanych cenach nową sytuację rynkową, aby gospodarstwa domowe również poniosły koszty drożejącej energii ze względu m.in. na rosnące ceny uprawnień do emisji CO2. Byłoby to zgodne z zasadami odpowiedzialnego zarządzania, aby spółki energetyczne nie działały na swoją własną szkodę zamrażając taryfy.
Sęk w tym, że cena prądu stała się sprawą polityczną, bowiem przed nami dwudziestomiesięczny maraton wyborczy, który zakończy się dopiero w 2020 r. A wyborcy mogą nie zrozumieć dlaczego dostaną wyższe rachunki za prąd, skoro rząd prowadzi – przynajmniej w przekazie publicznym – tak dobrą politykę energetyczną. Pojawiają się polityczne deklaracje i komentarze, że prąd „będzie tani”, które mają swoje przełożenie na działania firm energetycznych, bowiem to one składają wnioski taryfowe do URE. Zarządy i rady nadzorcze są w bardzo niewygodnej sytuacji, ponieważ nie są ślepe i widzą co się dzieje z cenami energii, a z drugiej strony strony odczuwają presję polityczną, aby 25 proc. zużywanego w Polsce prądu przez gospodarstwa domowe pozostało „tanie”.
I tu dochodzimy do kwestii właścicielskich. Mniejszościowi akcjonariusze firm energetycznych nie kierują się myśleniem wyborczym, tylko wynikami spółek oraz ich zdolnością do wypłaty dywidend. Po to trzyma się wszak akcje. Z ich punktu widzenia, jeśli ceny dla gospodarstw domowych nie wzrosną, to albo obniży to wyniki firm, albo postarają się one przerzucić koszty na inne grupy odbiorców, np. małe i średnie firmy, co sprawi, że nasza gospodarka stanie się mniej konkurencyjna i obniży się tempo PKB, co uderzy w indeksy giełdowe. Zatem, jakby nie patrzeć, zamrożenie taryfy G i polityczne ofiarowanie wyborcom „taniego” prądu jest totalnie sprzeczne z interesami wszystkich współwłaścicieli firm energetycznych, za wyjątkiem państwa. Mamy tutaj jednak nierównowagę sił, bowiem to państwo ma decydujący głos na walnych zgromadzeniach spółek energetycznych, a także w obsadzie rad nadzorczych i zarządów.
W tym miejscu warto wrócić do tak chętnie pokazywanego przez rząd sukcesu, jakim było zakwalifikowanie Polski do indeksu FTSE Russell jako państwa rozwiniętego. Otóż cechą każdego rynku rozwiniętego jest ochrona i szanowanie interesów akcjonariuszy mniejszościowych, a nie ignorowanie ich w swojej polityce właścicielskiej jak czyni to resort energii. Pod tym względem niestety nie spełniamy kryteriów rynku rozwiniętego, i żadne zmiany w klasyfikacji globalnych indeksów tego nie zmienią, dopóki resort energii nie zrozumie, że państwo jest jedynie współwłaścicielem spółek energetycznych. A jeśli chce być jedynym właścicielem, to niech skupi akcje i wycofa spółki z giełdy. Wtedy nie będzie już musiało się tłumaczyć ze swojej polityki wobec innych akcjonariuszy, a jedynie wobec wyborców.