Unia Europejska i strefa euro przetrwały kryzys spowodowany bankructwem Grecji, Irlandii i Portugalii, ale może sobie nie poradzić jeśli inwestorzy zwątpią we Włochy. A skala zadłużenia jest tam tak duża, że nikogo nie będzie stać na ratowanie tak wielkiego dłużnika.
Gdy na początku tej dekady w tarapaty finansowe wpadła Grecja, analitycy kochający akronimy ukuli słynny: PIIGS, czyli Portugal, Ireland, Italy, Greece, Spain. Oznaczał on państwa, które tak rozdęły swój dług publiczny (poza Irlandią), że wzrost oprocentowania ich obligacji pogrążał je na globalnych rynkach finansowych i doszły do ściany jeśli chodzi o spłatę zobowiązań. Technicznie zbankrutowała Grecja, na której pakiet pomocowy musiała się zrzucić Unia Europejska. W przypadku Portugalii i Irlandii pieniądze pomocowe zapewnił już naprędce powołany Europejski Mechanizm Stabilizacji Finansowej (EFSF), gdzie znalazło się 750 mld euro ze strefy euro oraz MFW. Szczególnie uratowanie Portugalii było ważne, ponieważ jej gospodarka była połączona pępowiną z hiszpańską: 78 mld euro portugalskich długów było w hiszpańskich bankach. Dlatego niekontrolowane bankructwo Lizbony wywołałoby reakcję łańcuchową na Półwyspie Iberyjskim, a gospodarka hiszpańska jest dwa razy większa niż portugalska, irlandzka i grecka razem wzięte. Wszędzie schemat doprowadzenia do bankructwa był taki sam: rentowność obligacji rosła do takiego poziomu, że państwo traciło możliwość jego obsługi. Dobrze pokazuje to przykład Portugalii, która jeszcze w kwietniu 2010 (moment upadku Grecji) miała rentowność długu 5,1 proc., a na początku 2012 r. podskoczyła do 16 proc. i to już oznaczało bankructwo.
W wypadku Hiszpanii i Włoch tak drastyczny wzrost rentowności nie nastąpił, ale tam „próg bólu” był niższy, bo wynosił z grubsza 7 proc. Obydwa państwa mają tak potężne zadłużenie, że powyżej tego progu tracą możliwość jego obsługi. Dlatego w lipcu 2012 r., kiedy obligacje hiszpańskie doszły do 6,8 proc., a włoskie – 6,1 proc., strefa euro stanęła nad przepaścią. I gdyby Europejski Bank Centralny nie rozpoczął skupowania obligacji i udzielania gigantycznych tanich pożyczek, to prawdopodobnie dziś po euro pozostałoby tylko wspomnienie. Z tego powodu dojście populistów we Włoszech do władzy i próba stworzenia budżetu rozdawnictwa z ogromnym deficytem może się skończyć katastrofą finansową, przed którą przestrzega nie tylko Komisja Europejska, ale także rzesze ekonomistów i analityków. Włochy to ósma największa gospodarka świata i trzecia w Unii, a jej rozwinięty sektor bankowy prowadzi gigantyczne globalne interesy. Dług publiczny Włoch w relacji do PKB wynosi ponad 130 proc., a nominalnie sięga 2,3 bln euro, czyli jest większy niż Niemiec, które mają dwa razy większą gospodarkę. Do tej pory to, co wyróżniało dług włoski to zadłużenie głównie na wewnętrznym rynku (podobnie jak w Japonii), ale jeśli nastąpi finansowe tsunami w strefie euro, to „mocne włoskie ręce” mogą nie wystarczyć, skoro zagranica przystąpi do zmasowanej wyprzedaży włoskich papierów.
Od początku roku rentowność włoskich obligacji dziesięcioletnich wzrosła z 2 proc. do 3,4 proc. Dlatego z tak wielkim niepokojem należy oczekiwać dalszych wieści z Rzymu. Złowieszcza groźba włoskiego wicepremiera Luigi Di Maio, że Unia Europejska z obecnymi władzami będzie „skończona” za pół roku może wcale nie zależeć od wyniku majowych eurowyborów, które wywrócą scenę polityczną, tylko od finansowej bomby z opóźnionym zapłonem, którą pod strefę euro właśnie podłożyli Włosi. Jeśli inwestorzy rzucą się do wyprzedaży włoskiego długu, to będzie to początek końca strefy euro, która jest przede wszystkim projektem politycznym, a nie ekonomicznym. Polska dostanie wówczas rykoszetem, którego skutki trudno nawet sobie wyobrazić, bo choć w strefie euro nie jesteśmy, to nasza gospodarka wisi na rynku Unii Europejskiej, a przede wszystkim Niemczech.