Jeśli premier podpisze rozporządzenie w sprawie obniżenia opłat przez TFI, to w przyszłym roku będzie to kolejny – po programie PPK – pozytywny impuls dla rynku kapitałowego. Bo horrendalne opłaty pobierane przez polskich powierników zniechęcają do zbiorowego inwestowania tak samo jak afery GetBack czy KNF.
Wygląda na to, że po długich latach oczekiwań mamy wreszcie szansę na potanienie usług na rynku zbiorowego inwestowania na giełdzie. Według nowego rozporządzenia wynagrodzenie TFI ma się stopniowo zmniejszać, aby w 2022 r. dojść do 2 proc. (wartości aktywów netto funduszu). Niestety, jak dotychczas Polska należy do liderów pod względem „haraczu” pobieranego od uczestników funduszy, bo opłaty z grubsza wynoszą 4 proc. (zdarzają się nawet ponad 5 proc.). Wychodzi z tego, że oszczędzający, niezależnie od koniunktury, musi najpierw zarobić na słone wynagrodzenie dla funduszu, a potem ewentualnie może pomarzyć o zysku dla siebie. Im wyższe opłaty za zarządzanie, tym szansa na zysk dla klienta mniejsza. Obniżenie opłat pogorszy oczywiście wyniki samych TFI, ale przez lata wysokich opłat tak się utuczyły, że czas najwyższy, aby korzyści ich klientów wysunęły się na pierwszy plan. Dociskanie opłatami klientów w zbiorowym inwestowaniu trzeba uznać za poważny czynnik ograniczający cały rozwój rynku kapitałowego. Bo jeśli zarabiają TFI, a ich klienci wcale albo zyski mają słabe (nie tylko w czasie bessy), to spada ochota do przenoszenia oszczędności z lokat bankowych do np. fundszy akcji czy mieszanych. I to jest jednym z powodów, dlaczego utrzymujące się na rekordowo niskim poziomie stopy procentowe nie wywołały oblężenia funduszy i alokowane w ten sposób miliardy złotych nie doprowadziły do hossy na GPW. Zamiast tego inwestorzy doszli do wniosku, że lepiej pchać pieniądze na rynek nieruchomości, bo perspektywa zysku tam jest lepsza niż w drogich funduszach. Ta jakościowa zmiana pod względem opłat może być dobrym impulsem do odzyskania przez TFI klientów, pod warunkiem, że będą pokazywać także dobre wyniki zarządzania. Na rynku jest dużo kapitału, tylko niestety jest skoncentrowany na lokatach bankowych (cała branża cierpi na nadpłynność) i w nieruchomościach. Dodatkowo afery GetBack i KNF powodują odpływy netto z i tak już osłabionej branży powierniczej.
Odgórne narzucenie niższych opłat to jedno, ale pozytywne jest także to, że sami powiernicy nie czekają, aż opłaty zostaną ścięte urzędowo, tylko dochodzą do wniosku, że trzeba pod tym względem samemu wykazać inicjatywę i zaoferować tanie produkty, tak jak zrobiło to np. TFI PZU. Obniżenie w inPZU opłat do poziomu jedynie 0,5 proc. oznacza tak naprawdę początek wojny cenowej o klienta, z korzyścią dla całego rynku kapitałowego, na którym potrzeba świeżych oszczędności inwestowanych w fundusze.
Przy okazji sprawy obniżanych opłat warto też wskazać jak duże pozytywne znaczenie ma w tym kontekście program PPK. Z założenia, to ma być program tani dla uczestników, bo skoro mają możliwość się z niego wypisać (po automatycznym zapisaniu), to jeśli uznają, że ktoś na nich za dużo zarabia, to mogą po prostu zabrać kasę i się pożegnać z PPK (w przeciwieństwie do OFE). Dlatego maksymalna opłata w PPK została ustalona na jedynie 0,5 proc. plus 0,1 proc. „nagrody” za wyniki. I okazuje się, że mimo to jest wielu instytucji finansowych zainteresowanych prowadzeniem PPK. Co więcej, godzą się, że przy tak niskim poziomie wynagrodzenia zaczną zarabiać dopiero za 6-8 lat. I to dowód, że dotychczasowe stawki TFI były wyżyłowane. Rynki rozwinięte, a takim jest przynajmniej wg FTSE Russell Polska, cechują się konkurencyjnymi poziomami opłat (dobrym przykładem jest Wielka Brytania). Dlatego regulacyjne przykręcenie w Polsce poziomu opłat jest dobre i powinno w dłuższej perspektywie służyć rozwojowi rynku kapitałowego, tak samo jak bardzo tani w opłatach program PPK.