Budownictwo

Budowlana Trakcja pokazuje w swoim giełdowym raporcie, że z budowlanego krachu w 2012 r. nikt nie wyciągnął wniosków. Więc znowu w branży zawarto wiele kontraktów, których rentowność poszła pod wodę z powodu rosnących kosztów i przynosi budowlańcom wielkie straty. Temat rewaloryzacji powrócił, gdy było już za późno dla umów zawartych w starym portfelu.

Gdyby cofnąć się o siedem lat, to zobaczylibyśmy sytuację na rynku budowlanym identyczną jak obecnie: trwa boom budowlany (związany głównie z inwestycjami na Euro2012), ale równolegle dramatycznie rosną koszty (wówczas głównie materiałów: od stali i betonu po asfalt). W efekcie zawarte kontrakty np. na budowę dróg i stadionów stają się nierentowne, bo koszty przebijają przychody. Sprzyjała temu wówczas także wojna cenowa między wykonawcami, którzy wiedząc, że w przetargach decyduje kryterium najniższej ceny, przebijali się ofertami na jak najtańsze wykonanie. Symbolem krachu budowlanego w 2012 r. była spektakularna plajta PBG oraz ucieczka z placu budowy chińskiego Covec, który miał za pół darmo wybudować autostradę A2.

Po tych wydarzeniach rozgorzała dyskusja, co zrobić, aby taka sytuacja więcej się już nie powtórzyła. Jednym z głównym postulatów było umożliwienie rewaloryzacji kontraktów, aby wykonawców nie zabijał wzrost kosztów materiałów czy robocizny, których w momencie składania ofert, rozstrzygania przetargów i podpisywania umów, nie dało się przewidzieć. Wszystko po to, aby rozkład ryzyka obydwu stron kontraktu – zleceniodawcy i wykonawcy – był równomierny, i wykonawca nie stał na z góry przegranej pozycji, jeśli koszty pójdą w górę. Ktoś powie: „Ale widziały gały, co brały”. A właściwie podpisywały. Zgoda. Ale jeśli skutkiem dla korzystnie z punktu widzenia zamawiającego podpisanego kontraktu jest upadłość wykonawcy, opóźnienie wykonania kontraktu albo jego zerwanie i wieloletnie spory sądowe, to może lepiej jednak przewidzieć furtkę w postaci rewaloryzacji, bo na koniec dnia nikomu nie opłaca się, kiedy na rozgrzebanych budowach hula wiatr, a zarabiają tylko prawnicy, tzw. „klejmerzy”.

Siedem lat temu jednak skończyło się na słowach. Nie wprowadzono mechanizmu rewaloryzacji, bo po serii upadłości sytuacja się stabilizowała. I trzeba było czekać do kolejnego boomu budowlanego, aby temat powrócił jak bumerang. Od kilku lat mamy ogromne tempo wzrostu produkcji budowlano-montażowej. Dzięki środkom unijnym i strumieniu oszczędności płynących z najniżej w historii oprocentowawych lokat bankowych mamy boom nie tylko w inwestycjach infrastrukturalnych i przemysłowych, ale także w mieszkaniówce. Niestety, zaniechanie po 2012 r. działań nad zasadami rewaloryzacji kontraktów budowlanych, także wykonywanych na zlecenie rządu i jego agend, się zemściło. Wiele spółek budowlanych ponownie podpisało wielkie kontrakty, które tak naprawdę okazały się – przy braku rewaloryzacji – zakładem o niski poziom kosztów. A te niestety poszybowały, przede wszystkim pod względem kosztów osobowych, bo skoro na budowach brakuje obecnie ok. 100 tysięcy budowlańców, to tym, którzy są, trzeba słono płacić, także jeśli przyjechali do nas z Ukrainy. Dopiero gdy firmy i organizacje pracodawców zaczęły bić na alarm politycy dostrzegli problem i ponownie zabrali się za sprawę rewaloryzacji. I okazało się, że można wprowadzić taki mechanizm, co prawda niezbyt wysoki, bo do 5 proc. wartości kontraktu, ale zawsze to coś dla firmy budowlanej balansującej na krawędzi.

Sęk w tym, że prawo nie działa wstecz, czyli kontraktów już podpisanych zasady rewaloryzacji nie obejmują, czyli w uproszczeniu to wykonawca bierze straty i wszystkie konsekwencje na siebie. A mogą być one bardzo wysokie. Z raportu Trakcji, w którym podała wstępne szacunkowe wyniki finansowe za 2018 r., wynika, że wpływ aktualizacji budżetów kontraktów w IV kwartale zeszłego roku wyniesie blisko 139 mln zł. Spółka podała wprost, że wpływ na poziom prezentowanych wyników miał niemożliwy do przewidzenia na dzień zawierania kontraktów poziom wzrostu kosztów oraz wydłużenie okresu ich realizacji. Owszem, spółka walczy o pieniądze, tyle że na salach sądowych, bo złożyła pozwy wobec zamawiających warte ok. 110 mln zł, a planuje kolejne na ok. 30 mln zł. Idę o zakład, że gdyby po 2012 r. wprowadzono zdrowy mechanizm rewaloryzacji kontraktów, to strony wolałyby się dogadać przy stole rokowań, niż iść do sądów. Wspomniane kontrakty Trakcji zawarte zostały w okresie do połowy 2017 r., kiedy – jak podaje spółka – była wysoka presja na wartość ofert z powodu przedłużającej się luki inwestycyjnej. Przewidywane wyniki są na tyle złe, że może to zagrozić bankowym konwenantom, czyli warunkom umów, których nie dotrzymanie może wywołać reakcję banków.

Jaki morał płynie z przypadku Trakcji? Po pierwsze, o ile historia nie powtarza się nigdy, to warunki historyczne i owszem. Więc polityków obciąża nie wyciągnięcie przez lata wniosków z krachu budowlanego z 2012 r. Po drugie, firmy budowlane, takie jak Trakcja, po raz kolejny zaryzykowały i podpisały umowy, które okazały się w trakcie trwania nierentowne. Po trzecie pomoc z rewaloryzacją przyszła za późno, i mogą na nią liczyć co najwyżej firmy podpisujące nowe umowy, a te ze starymi liczą straty i drżą, aby nie pękły im bankowe konwenanty.