Najnowsze doniesienia z resortu energii mówią, że minister oczekuje od potencjalnego dostarczyciela technologii także „wsadu” kapitałowego.Oznacza to, że niedawna deklaracja, że na atom „stać nas”nie miała – jak można było przypuszczać – pokrycia w kasie.
Opera mydlana pt. „Budujemy polski atom” trwa w najlepsze od wielu lat. Program zainicjowany jeszcze za rządów PO-PSL ślimaczy się niewiarygodnie, a pewne jest jedno: Polska pilnie potrzebuje zeroemisyjnych i niskoemisyjnych stabilnych źródeł, aby stopniowo przestawić energetykę z węglowej na inne paliwa. Bo nawet jeśli w końcu przestaną być rzucane kłody pod nogi w rozwoju OZE i powstaną np. wielkie farmy wiatrowe na Bałtyku i rozwinie się fotowoltaika, to w podstawie systemu musimy mieć coś, co zastąpi przestarzałe i często nadające się do zamknięcia węglówki. Blok węglowy w Elektrowni Ostrołęka ma być ostatnim z „wielkich” i w ten sposób ma zostać zastopowany rozwój energetyki węglowej. Choć planuje się, aby zużycie węgla była na dotychczasowym poziomie aż do 2040 r., to nowych siłowni ma nie przybywać. Tyle plany. Do tego trzeba jednak zaproponować nowe bloki, na alternatywne paliwo dla węgla, które będą w podstawie systemu. Pozostaje nam gaz oraz atom. To pierwsze paliwo jest o tyle obiecujące, że dzięki gazoportowi i budowanemu Baltic Pipe w 2022 r. możemy wreszcie uwolnić się od uzależnienia od importu błękitnego paliwa z kierunku wschodniego. Do tego spalanie gazu daje z grubsza o połowę niższe emisje CO2, co ma niebagatelne znaczenie dla spełnienia przez Polskę unijnych progów redukcji CO2 i zmniejszy koszty krajowej energetyki z tytułu wydatków na uprawnienia do emisji, których cenowy skok w zeszłym roku był prawdziwym szokiem dla branży, a przede wszystkim polityków obstających ideologicznie przy polskim węglu, którego mamy „na 200 lat” i na pewno nie zawahamy się użyć. Jednak liczba siłowni gazowych będzie ograniczona, ceny gazu są zmienne, i „gazówki” nie są w stanie zastąpić wszystkich „węglówek”. Dlatego alternatywą jest budowa bloków jądrowych. Jednak tu od lat potykamy się o finansowanie całego projektu, bo jak mówiła bohaterka filmu „Miś”: „Kasa, misiu, kasa…”.
Problem ze znalezieniem finansowania miał rząd PO-PSL, ma i PiS. A chodzi o gigantyczne kwoty. O ile poprzedni rząd nie potrafił znaleźć ok. 75 mld zł, to obecny ma większy apetyt i szuka już grubo ponad 100 mld zł. Takich pieniędzy w Polsce po prostu nie ma, biorąc pod uwagę możliwości krajowych spółek, bo choć tytułują się czempionami, to perspektywa wyciągnięcie z kasy kilku miliardów powoduje panikę wśród ich akcjonariuszy, bo same i tak są już często zadłużone. Z kolei w bankach, owszem jest nadpłynność szacowana na ponad 100 mld zł, ale program jądrowy jest długoterminowy, obciążony potężnym ryzykiem jak pokazują przykłady z Finlandii i Wielkiej Brytanii, a więc na wydatkowanie miliardów złotych należących do posiadaczy lokat wiele banków nie pójdzie. Można jeszcze – mówiąc pół żartem pół serio – wprowadzić powszechny podatek atomowy, ale suweren mógłby się wtedy naprawdę zdenerwować i najbliższych wyborach zmienić władzę polityczną.
Zatem między bajki można włożyć zapewnienia polityczne że na atom „stać nas” i na poważnie szukać wsparcia finansowego za granicą. Powiązanie tego z dostawą technologii jest rozsądne, ale jak zawsze diabeł – czyli koszt i warunki finansowania – będzie tkwił w szczegółach, których jeszcze nie znamy. Zatem dopóki rzetelny plan finansowy nie zostanie przedstawiony przez resort energii, dopóty polski atom będzie na papierze, tak samo jak był za rządów PO-PSL. Na koniec warto przypomnieć, że mamy już co najmniej dziewięć lat poślizgu jeśli chodzi o uruchomienie pierwszego bloku, bo rząd premiera Tuska mówił o 2024 roku, a obecnie wskazywana jest data 2033 r.