Kwietniowy spadek stopy bezrobocia do 5,6 proc. to poziom najniższy od października 1990 r. Dekadę lub dwie dekady temu taki wynik przyjęlibyśmy w ciemno, dziś taki rekord jest kamieniem młyńskim ciągnącym wzrost gospodarczy w dół.
W stosunku do marca spadek wyniósł aż 0,3 pkt proc. Jeszcze nie dawno emocjonowaliśmy się, kiedy liczba zarejestrowanych bezrobotnych spadnie poniżej psychologicznego miliona osób, a teraz jesteśmy już bliżej 900 tys. Brak rąk do pracy jest jednym z największych problemów jakie w ostatnich latach nas dotykają. Wzrost gospodarczy na „piątkę” zawdzięczamy tak naprawdę przyjazdowi do Polski rzeszy tymczasowych imigrantów ekonomicznych, głównie z Ukrainy. Bez miliona pracowników ze Wschodu dziś Warszawa i wiele innych miast, a także budów dróg i autostrad świeciłoby pustkami, bo, owszem kontrakty byłyby podpisane, ale nie miałby ich kto wykonywać. Przez dwie dekady nasz rynek pracy przeszedł ogromne przeobrażenie: od dwucyfrowego, nawet zbliżonego do 20 proc. bezrobocia, do zaledwie 5,6 proc., które nie można już traktować nawet jako poziomu naturalnego. Co więcej, prognozy są pesymistyczne, bowiem dane za kwiecień to jeszcze nie okres, kiedy najmocniej rozkręca się np. produkcja budowlano-montażowa, zatem przed nami dalszy spadek.
Ogromne znaczenie dla trudnej sytuacji na rynku pracy ma nie tylko wzrost gospodarczy, który wzmaga zatrudnienie, ale także gigantyczny drenaż, który był skutkiem przystąpienia Polski do UE. Niestety, obchodzona właśnie piętnasta rocznica akcesji jest dla rynku pracy smutną rocznicą, bowiem w sumie z Polski wyjechało ok. 2 mln osób, najczęściej młodych, którzy powinni pracować na polskie PKB przez kilka dekad, a tak robią to dla Irlandii, Wielkiej Brytanii czy Szwecji. Owszem, bilans finansowy Polski w UE jest bardzo korzystny, bo z grubsza za jedno euro wpłacane do unijnego budżetu otrzymujemy trzy, ale długoterminowo dla naszej demografii i gospodarki straty są gigantyczne, a do tego każdego roku się pogłębiają. To smutny aspekt naszej obecności w UE, który nie nadaje się na propagandowe sztandary, np. pod hasłem „Polska sercem Europy”. Używając przenośni, to serce straciło tyle krwi, że na starość będzie coraz słabiej bić. Niestety, bardzo kosztowne programy socjalne na czele z 500+ nie przyczyniają się do zauważalnej poprawy wskaźników demograficznych, i istnieje wielkie ryzyko, że brak pracowników w dłuższej perspektywie zagrozi wzrostowi PKB i spowoduje, że wpadniemy w tzw. pułapkę średniego dochodu.
Dlatego o stopie bezrobocia powinniśmy jak najciszej mówić, bowiem tak naprawdę nie oddaje ona obrazu rynku pracy, a tym bardziej nie powinniśmy się z niej cieszyć. W debacie publicznej warto skupić się na wskaźniku zatrudnienia, który znacznie lepiej pokazuje stan rynku pracy, a przede wszystkim, gdzie jeszcze tkwią pewne rezerwy. A tych mamy jeszcze kilka. Przede wszystkim w zakresie zatrudnienia kobiet – nadal w Polsce z grubsza cztery kobiety na dziesięć nie pracuje i nie poszukuje pracy. To jeden z najniższych wskaźników w Europie. Pod tym względem musimy dużo nauczyć się np. od państw skandynawskich, jeśli chodzi przede wszystkim o dostępność opieki żłobkowej i przedszkolnej, elastyczny czas pracy czy na część etatu. Mamy dużo do zrobienia także pod względem zatrudnienia osób 55+. Tutaj wielka rola pracodawców, u których „stary” pracownik był do tej pory traktowany bardziej jako balast (więcej może chorować, być mniej wydajny), a teraz czas docenić jego umiejętności i często lojalność wobec firmy znacząco przewyższającą „millienialsów”. I firmy sięgają po takie proste rezerwy, oczywiście jeśli ich profil działalności na to pozwala. Dlatego nadszedł czas na mówienie o zatrudnieniu, a nie o bezrobociu, którego rekordy nie cieszą.